Żeglarstwo

Na Mazury pierwszy raz przyjechałem latem 1976 roku z Pyniem i naszą wspólną koleżanką Iwoną. Spłynęliśmy kajakami Krutynią, rzeczką już wtedy bardzo znaną, ale jeszcze nie zadeptaną przez turystów. Przy odrobinie szczęścią, można było nawet uzbierać suche gałązki na ognisko. Przepłynęliśmy całe 120 km od Sorkwit i jeziora Lampackiego aż do Rucianego Nidy w 10 dni. Byłem zachwycony. Od dziecka turystycznie podróżowaliśmy z rodzicami samochodem. Najpierw na grzyby do Puszczy Nadnoteckiej, potem do Cichowa a wreszcie za granicę. Z namiotem, kuchenką gazową i dmuchanymi materacami zapoznaliśmy się już jako kilkuletnie brzdące. Poznawaliśmy przy okazji reguły bezpiecznego i wygodnego biwakowania, przyrządzania posiłków, utrzymywania czystości i porządku w namiocie i na zewnątrz. Zjechaliśmy w ten sposób pół Europy. Najpierw demoludy, głównie do Bułgarii czy Rumunii, potem na zachód. Znaliśmy Rzym i Madryt, Paryż i Wiedeń. Najczęściej bywaliśmy w Wenecji, do której ojciec starał się zawsze zajechać na zakupy. Trzeba było przecież przywieźć trochę bawełny czy ortalionów, żeby zwróciły się koszty wycieczki. 

Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo przyda mi się ta biwakowa praktyka, której nauczyli nas rodzice. Zachęcony sukcesem pierwszego spływu kajakowego, co roku organizowałem podobne przedsięwzięcia. Już wtedy z Anią, ale nadal z Pyniem i jego pierwszą żoną Danunią, przez kilka lat wracaliśmy nad Krutynię. Potem, udręczeni mandatami wymierzanymi przez nadgorliwców w mundurach Służby leśnej, postanowiliśmy zapoznać się z Drawą. Można tam było rozbić namiot na dziko i rozpalić ognisko bez obawy, że przyjdzie ktoś z bloczkiem mandatowym i służbowym tonem zacznie:

– Las rośnie 100 lat – mówili zwykle lekko znudzeni – a pali się w kilka minut. Proszę przygotować dokumenty.

Trzeba więc było szukać nowych terenów, równie atrakcyjnych a jednocześnie pozbawionych urzędowych atrakcji leśnych służbistów. Wybraliśmy Pojezierze Drawskie, najbardziej znane rejony Pomorza. Ale Drawa to dzika rzeka i stawia nieco większe wymagania. Nie obyło się bez dramatycznych prób pokonania trudności związanych z wysoką powodziową falą. Ale się udało. Nikt się nie wywrócił, nie potopiliśmy bagażu i przy odrobinie szczęścia wróciliśmy cali i zdrowi do domu. 

Mierzyłem się jeszcze m.in. z Radunią, Czarną Hańczą, Wełną , Piławą i Obrzycą czy Obrą. Na Płocicznej, dzikim lewobrzeżnym dopływie Drawy, która fragmentami ma górski charakter, omal się nie utopiłem. Po wywrotce na prostym odcinku rzeki, kiedy poniosła mnie brawura i chcąc się popisać techniką pokonywania niskich przeszkód, wbiłem dziób kajaka pod przerzucony przez rzekę drewniany mostek tak niefortunnie, że ustawił się błyskawicznie bokiem i wywrócił ze mną w środku. Nakrył mnie tak skutecznie, że nie mogłem się spod niego wydostać. Walczyłem o oddech, ale nie mogłem pokonać silnego prądu. Kiedy już straciłem nadzieję, a płuca umierały z braku tlenu, nagle wypłynąłem na powierzchnię. Jacek Rychlewski, bosman organizowanego przez sekcję kajakową Tarpana spływu, facet o budowie i sile kulturysty, podniósł kajak w ostatniej chwili. Już przeleciał mi przez głowę krótki film o moim życiu, już współczułem mojej rocznej córeczce, że tak głupio straciła ojca. Cud. Przez wiele miesięcy, a nawet lat, to wspomnienie wracało do mnie w sennych koszmarach. 

Na Mazury i na Pojezierze Drawskie wracam do dzisiaj. Teraz już w dłuższych lub krótszych okresach rejsów żeglarskich. Późno zrobiłem patenty na żagle czy na łódź motorową, ale z tym większym zapałem i radością smakowałem moje wodniackie pasje. Godzi się jeszcze zaznaczyć, że od 6 roku życia byłem czynnym wędkarzem. Zaczynałem od leszczynowej wędki w Cichowie. Potem różne rodzaje gruntówki i wreszcie spinningowanie na Mazurach i wielu i innych wodach. Na koniec zasmakowałem w wędkarstwem morskim, i na Bałtyku i na norweskich wodach dalekiej północy, za kołem polarnym. Te wyprawy łączą wszystko, co lubię: dziką przyrodę, groźne i niebezpieczne wody, przygodę w męskim towarzystwie i radość jaką daje tylko atawistyczna potrzeba pokonania tajemniczego dzikiego przeciwnika. Nigdy nie wiesz co właśnie skusiło się na twoją przynętę. To chyba jest w wędkarstwie najfajniejsze: ta ciekawość, co „wzięło”. Miałem parę brań, które będę pamiętał do końca życia. Nie wszystko udało mi się podholować pod powierzchnię.

Żeglarskie pasje dzieliła za mną Ania, Pyniu i Johny. Ale na pierwszy rejs pod żaglami zabrał nas Mariusz Olejniczak , mój były pracownik i kompan w wyprawach na szczupaka. Dostaliśmy wtedy w kość. Poznaliśmy smak tzw. „niedźwiedziego mięsa”. Wszystko z powodu bardzo zmiennej pogody. Zaliczyliśmy kilka burz na Śniardwach , na środku jeziora, gdzie nie było możliwości schowania się i przeczekania w trzcinie. Gwałtowne deszcze przeplatały się ze słonecznymi i wietrznymi rozpogodzeniami, w czasie których suszyliśmy przemoczone ciuchy. I wreszcie niespodziewana wichura uwięziła nas na dobre na jeziorze Tyrkło. To niewielkie, malownicze jezioro, do którego płynie się cały dzień na północny wschód przez Śniardwy. Żeby wrócić, też trzeba przepłynąć przez ten największy w Polsce akwen. A tu od rana rozdmuchało się z południa, prosto w nos. Spienione metrowe fale wydawały się nie do pokonania. Zadzwoniliśmy do WOPR u z pytaniem, co nam radzą. 

– Co jest jeziorze to pan widzi. Czekać, nie wychodzić – brzmiał suchy komunikat.

Na naszych oczach czterech wysportowanych śmiałków próbowało wypłynąć na jezioro sportowym Tango. Ledwo wysunęli dziób poza osłonę brzegu, wiatr i fale zdmuchnęły ich łódź, jakby w ogóle nie miała steru. 

Przyznaję, że się bałem. Dzika, nieokiełznana natura rzuciła nam wyzwanie, któremu nie potrafiliśmy się przeciwstawić. Jeszcze bardziej bałem się następnego dnia. Nasz czas się kurczył. Zostało nam parę dni do zdania łódki. Trzeba było płynąć. Wiatr na szczęście osłabł, choć wiał z niekorzystnego kierunku. Nie przypadkiem żeglarze życzą sobie pomyślnych wiatrów. Dostrzegłem i zrozumiałem to wtedy w pełni. Po całym dniu halsowania, płynąć szlakiem wodnym, aby ominąć zdradzieckie kamienie na Miałkiej Górce, pod wieczór dopłynęliśmy do jeziora Bełdany. Było koło 19.00,  kiedy w kompletnej flaucie i niemal całkowicie sami na wodzie, namówiliśmy wreszcie Mariusza, żeby odpalił silnik. Hołduje on ortodoksyjnej, acz nieaktualnej w dzisiejszych czasach zasadzie, że prawdziwy żeglarz nie używa silnika. Zostało mu to z czasów, kiedy na Omegach uczył się żeglarstwa. 

Robiło się ciemno, kiedy dobiliśmy do Wierzby, przystani PAN-u. Trudno opisać radość i ulgę, gdy po całym dniu dobijasz do brzegu. Port to jest poezja, dla bezdomnych dom – śpiewał kiedyś Klenczon. Naprawdę, wierzcie mi, przybić szczęśliwie do portu, znaleźć miejsce i bezpiecznie zacumować, sklarować łódź,  przygotować coś na ząb i wypić coś mocniejszego to kwintesencja żeglarskiej przygody. Coś, do czego się tęskni i wspomina w zimowe wieczory. Od tego czasu Wierzba była moją ulubioną przystanią. Staliśmy w niej wiele razy i zawsze było fajnie. Jest tam knajpa z pyszną pizzą i maleńki sklepik, gdzie można uzupełnić zapasy a rano zaopatrzyć się w wielkie mazurskie bułki.

Ten pierwszy rejs zaraził mnie żeglarstwem na dobre. W moim macierzystym klubie żeglarskim Posnania zrobiłem u Mirka Pryby patent. Odtąd mogłem samodzielnie pożyczać łódź w firmie czarterowej . I co roku , nie raz, nie dwa,  brałem żeglarski wór na plecy i gnaliśmy przed siebie. Zasmakowaliśmy też w specyficznej żeglarskiej kulturze , nie tylko szantowej. Poznaliśmy wspaniałych ludzi związanych z żeglarstwem , zaraziliśmy też nim przyjaciół . Z Bogdanem i braćmi Krotoskimi pływałem przez wiele lat po Adriatyku poznając przepiękne i niezwykle atrakcyjne wybrzeże Chorwacji czy Czarnogóry. O tych rejsach można by napisać osobne wspomnienia . Podobało mi się w nich wszystko: żeglarska przygoda, uroki i pejzaże adriatyckiego  wybrzeża, śródziemnomorska kuchnia i znakomite towarzystwo. Zaliczyłem też nie mniej atrakcyjny bałtycki rejs szantowy Zawiszą Czarnym pod legendarnym kapitanem Waldkiem Mieczkowskim i w wachcie nie mniej  znanego Macieja Olszewskiego. Piekielnie ciężki to był rejs, bo wpadliśmy w październikowy sztorm 10 w skali Beauforta. Wygrałem wtedy jako jeden z nielicznych z zmagania z chorobą morską , z czego do dziś jestem dumny. 

Przewiń do góry