Zaginiony może być uznany za zmarłego, jeżeli upłynęło lat dziesięć od końca roku kalendarzowego, w którym według istniejących wiadomości jeszcze żył; jednakże gdyby w chwili uznania za zmarłego zaginiony ukończył lat siedemdziesiąt, wystarcza upływ lat pięciu.
Pamiętam, że w czasie studiów wydawało mi się, że instytucja uznania za zmarłego jest regulacją o nadzwyczajnym charakterze i stanowi wyraz ustawodawstwa na tzw. wszelki wypadek. No bo gdzie może znaleźć zastosowanie w spokojnych czasach? – myślałem sobie, przyznaję teraz naiwnie.
Pierwszy raz zetknąłem się z tymi przepisami w czasie pracy w sekretariacie sądu rejonowego pod koniec lat siedemdziesiątych. Jako tzw. „Dwójka” sędziego protokołowałem posiedzenia sądu w sprawach nieprocesowych. Trafiła się sprawa uznania za zmarłego polskiego oficera, po którym ślad zaginął po wywiezieniu go przez NKWD pod koniec lat czterdziestych w głąb sowieckiej Rosji. Wrażenie na mnie zrobiło także zachowanie sędziego, który z kiepsko udawanym zdziwieniem mówił „że jednak musiało się coś takiego zdarzać.” Oficjalnie byliśmy przecież wtedy zaprzyjaźnionym bratnim narodem, a braci się nie morduje.
Drugi raz natknąłem się na te przepisy w sprawie o zaginięcie młodego człowieka, który na początku lat dziewięćdziesiątych rozkręcał biznes na wybrzeżu. Zaciągnął przy tym wysoko oprocentowane kredyty bankowe (w styczniu 1991 roku odsetki ustawowe wynosiły 720 % w stosunku rocznym zaś bankowe były tylko trochę niższe). Nie mogąc spłacić kredytów w terminie, pożyczył kilkanaście milionów złotych (przed denominacją złotówki w 1993 roku 1 000 000,- zł to dzisiejsze 100 ,- zł) w zaprzyjaźnionym kantorze. Tego zobowiązania też nie spłacił, ale głównie dlatego, że któregoś dnia wyszedł z domu rano do pracy i … zaginął. Żona z trojgiem dzieci rozpaczliwie szukała jakiejkolwiek informacji o nim, ale ani policja ani wynajęci detektywi niczego nie ustalili. Banki zlicytowały dom, w którym mieszkali, bo w świetle prawa zaginiony żył i mógł być uczestnikiem postępowania egzekucyjnego. Przeprowadzenie postępowania sądowego w celu uznania go za zmarłego mogło być przeprowadzone dopiero po 10 latach i właśnie przy tej okazji zetknąłem się z tą sprawą. W trakcie postępowania sięgnęliśmy do akt sprawy karnej. Postępowanie było wprawdzie umorzone, ale dowiedzieliśmy się, że policja znalazła świadka zabójstwa i pozbycia się zwłok. Pech chciał, że na parę dni przed złożeniem protokołowanych zeznań, świadek zginął w bójce na terenie zakładu karnego, w którym odsiadywał wyrok za m.in. udział w grupie przestępczej.
No cóż, zdarza się.
W połowie lat dziewięćdziesiątych prowadziliśmy w kancelarii postępowanie o stwierdzenie nabycia spadku po Józefie B. Zmarły nie pozostawił testamentu, więc spadek przypadł na podstawie ustawy jego żonie i córce, każdej po połowie. Córka była już zamężna i wraz mężem i dziećmi mieszkała na południu Polski. Po załatwieniu formalności spadkowych córka postanowiła, że pojadą z jej mamą w Bieszczady na wakacje pod namiot. Dzieci zostały u drugiej babci, zaś wdowa wraz z córką i zięciem pojechali pochodzić po górach. Zapomniałem dodać, że pojechali „maluchem”. Kiedyś to było oczywiste – Fiat 126p był głównym środkiem transportu na wakacje, wesela, stypy czy rajdy i wyścigi na torze. Uniwersalny samochód, nawet do przeprowadzek. Tak więc pojechali we troje w góry, zdobyli kilka szczytów, ale w przeddzień powrotu babcia poczuła się źle. Zanim cokolwiek postanowili, umarła.
W Bieszczadach nie było wtedy zakładów pogrzebowych. Zresztą nawet gdyby były, załatwienie wszystkich formalności, aktu zgonu, przewiezienia zwłok nie mówiąc już o kosztach tych wszystkich czynności było ponad możliwości córki i jej męża. Zdecydowali, że zawiną ciało w namiot i na bagażniku na dachu malucha przewiozą je w jeden dzień do miejsca zamieszkania . A tam na miejscu wszystko będzie dużo prostsze.
Jak uradzili tak zrobili. Następnego dnia rano ruszyli w drogę do domu. Po drodze brali benzynę i postanowili szybko coś zjeść. Zostawili auto na parkingu i weszli do baru. Po kilku minutach wrócili do auta ale auta na parkingu już nie było. Zostało skradzione, w całości oczywiście, razem z bagażnikiem i zapakowanym na nim namiotem.
Auta nigdy nie odnaleziono. Zwłok babci również.
Wyobrażam sobie minę złodzieja, który zorientował się co kryje namiot na bagażniku malucha. Zapewne przeżył wstrząs, a gdy ochłonął, pozbył się wszystkiego i to na tyle skutecznie, że organy ścigania nie odnalazły skradzionego malucha ani tez zaginionych zwłok.
Rodzinie nie pozostało nic innego jak przeprowadzić postępowania w sprawie o uznanie za zmarłego. Tymczasem, w świetle prawa, babcia wciąż żyła.