Kiedy sukcesja jest sukcesem…

Rozmowa z Wojciechem Krukiem.

Co to jest sukcesja w biznesie?

Jest to przekazanie zarządu, władzy i majątku następnym pokoleniom. Czy to są dzieci, czy inny członek rodziny. Czyli, sukcesją nazwałbym przekazanie firmy rodzinnej następnym pokoleniom. Trzeba jednak zauważyć, że to trwa, jest to  proces. Trzeba przygotować swojego następcę do przejęcia firmy. Im wcześniej się zacznie tym lepiej. Najważniejsze jest, żeby wychowując swoje własne dzieci, umieć tak zadziałać na ich podświadomość, żeby one w przyszłości chciały firmę przejąć.  Często bywa tak, że w rodzinie np. prawnika, dzieci nie chcą wykonywać tego zawodu, a chcą zostać np. lekarzami. W takiej sytuacji, cokolwiek ojciec zrobi, dziecko najprawdopodobniej nie zostanie prawnikiem, bo będzie nieszczęśliwe. Czasami jeszcze pójdzie na pierwszy rok studiów, może i drugi, ale potem nastąpi załamanie i w najlepszym wypadku zacznie studiować zupełnie, co innego. Czyli, istotne jest jak najwcześniejsze oddziaływanie na podświadomość.  Mówię to na podstawie doświadczeń w mojej rodzinie.  Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, bardzo wysoko oceniam moich rodziców a szczególnie ojca. Oni mnie od małego wciągali w działalność firmy.  

Na czym to polegało?

Firma była wtedy mała: warsztat na terenie naszego domu, w piwnicy jakieś niewielkie biuro. Ale tam toczyło się życie. Jako siedmiolatek przychodziłem do tego biura i coś tam rysowałem na kartce. Któregoś dnia dali mi do ręki młoteczek do stemplowania biżuterii. Na co dzień zajmowała się tym pani Irena, która stemplowała pierścionki znakiem HK. Dostawałem do ręki młoteczek, którym uderzałem w taki stempel. Za każde uderzenie dostawałem 1 grosik. Po upływie godziny może półtorej , bo przecież dłużej jeszcze nie pracowałem , musiałem wypisać  rachunek: 120 x 1 grosz =   1, 20 zł. Pani Irena to podpisywała, ja zanosiłem rachunek do ojca, który regulował rachunek. Taka zabawa, która jednak była pouczająca dla siedmiolatka. 

A w którym momencie to przestała być zabawa?

Mniej więcej w dziesiątej klasie. Dostawałem już wtedy minimalne kieszonkowe, które starczało mi ledwie na 2 bilety do kina miesięcznie. W odpowiedzi na moje narzekania, ojciec wskazał mi warsztat i powiedział: zarób sobie.  

To był warsztat rzemieślniczy? 

Tak. Proszę pamiętać, że ja byłem wychowywany na właściciela warsztatu rzemieślniczego.  W PRL-u nie było prywatnego handlu czy przemysłu. Ojciec miał warsztat złotniczy. Wolno było zatrudniać najwyżej do 4 pracowników. Robiło się wprawdzie różne, typowe dla komun, kombinacje. Drugi warsztat i kolejnych 4 pracowników ojciec zarejestrował na jednego z nich. Łącznie więc w warsztacie pracowało około 10 osób. Gdy skończyłem 16 lat, zostałem zarejestrowany, jako uczeń zawodu złotnika. Wykazywałem zdolności artystyczne, malowałem obrazy, rysowałem, rozważałem dalszą naukę na Akademii Sztuk Pięknych, a nie na uczelni ekonomicznej, (którą jednak ostatecznie wybrałem).  W warsztacie zająłem się metaloplastyką. Dobrze mi to szło. Rysowałem na blasze Poznański Ratusz i młoteczkiem wyklepywałem. Doszedłem w tym do dużej wprawy. Uzyskałem wszystkie niezbędne atesty i zacząłem na tym bardzo dobrze zarabiać. Ojciec uczył mnie też pewnych podstaw ekonomicznego myślenia. Dla przykładu: w domu, w zakresie rozliczeń z dziećmi, obowiązywała specjalna buchalteria w stylu książeczek oszczędnościowych. Ojciec naliczał mi atrakcyjne odsetki od wpisanej do takiego zeszyciku kwoty moich oszczędności. Wspomagało to moje kieszonkowe a jednocześnie uczyło oszczędzania. Uczyłem się wiec w domu, w szkole średniej i w warsztacie. Z czasem zdałem po kolei egzaminy zawodowe, w tym egzamin mistrzowski.  I wtedy zacząłem prawdziwą walkę w urzędach, żeby otworzyć swój własny warsztat. Udało się wreszcie w 1973 roku. W praktyce przejąłem wspomniany już wcześniej warsztat, który był prowadzony na naszego zaufanego pracownika. Rok czy dwa lata później poszedłem za ciosem. Kiedy mój ojciec kończył 72 lata, zaproponowałem mu, że przejmę całą firmę, a jemu będę wypłacał emeryturę. Trochę trwało, zanim ustaliliśmy jej wysokość, ale po tygodniu ojciec – ku mojemu zaskoczeniu – się zgodził. Wprowadził do naszej umowy wiele dodatkowych postanowień. Życzył sobie na przykład, aby jeden z pracowników pozostawał do jego dyspozycji. Chciał też, aby to, co pozostawało w firmowym magazynie, w szczególności zapasy kamieni szlachetnych, cyrkonii czy innej jubilerskiej galanterii, mógł samodzielnie sprzedać i zatrzymać uzyskany z tej sprzedaży dochód. Emerytura miała być waloryzowana. Zgodziłem się oczywiście. Już wkrótce okazało się, że moje dochody przyrastały wystarczająco szybko, żeby spełnić życzenia ojca i jeszcze sporo odłożyć 

Na ile ta nauka wyniesiona z rodzinnego domu dała się zastosować w stosunku do własnych dzieci? 

Sądzę, że w 100 %. Zmieniło się tyle, że moje dzieci nie było przygotowywane do rzemiosła, ale bardziej do biznesu. Inna była skala prowadzonych przeze mnie interesów, choć zasady pozostały te same. Od dziecka uczestniczyli w życiu firmy. Dla przykładu: w okresie przed świętami stawali za ladą naszego flagowego sklepu w Poznaniu przy ul. Paderewskiego. Dostawali za to normalne wynagrodzenie, a poznawali przy okazji specyfikę branży, asortyment, klientów.  W okresie studenckim wszyscy gdzieś szukają sposobu, żeby dorobić. Oni robili to w firmie. Syn, także Wojtek, bardzo lubił pracę w sklepie. Z kolei córka, Ania – bardzo uzdolniona plastycznie, od pracy w sklepie wolała projektowanie wyrobów firmy, mocno angażując się w te dziedziny działalności, w których mogła wykorzystać swoje zdolności. Zresztą z Anią to jest ciekawa historia, bo ona przez całe lata utrzymywała, że nie jest zainteresowana prowadzeniem firmy, a zdanie zmieniła dopiero po tych wszystkich historiach z VISTULĄ. Kiedy jej powiedzieliśmy, że potrzebna jest nam nowa firma pod nowym szyldem i że ona ma na jej potrzeby oddać swoje imię , nazwisko, twarz i pozycję, zgodziła się nie bez trudu. A potem okazało się,  że dała nie tylko to,  czego oczekiwaliśmy,  ale – przede wszystkim – duszę i  serce. W pełni zaangażowała się w tworzenie firmy i w jej zarzadzanie. Dziś jest pełnoprawnym partnerem dla swojego brata. Muszę też podkreślić, że są bardzo zgodnym rodzeństwem. Obserwuję też, jak bardzo Ania nadaje ton firmie.  

Odezwały się geny?

Tak. Odzywają się geny babci Heleny. To zabawne, że córeczka Ani nosi hiszpańskie imię Elena i kiedy jej powiedziałem, że to odpowiednik naszej polskiej Heleny, to się okazało, że nie wiedziała. 

Jak z dzisiejszej perspektywy oceniłbyś sprawę wrogiego przejęcia przez VISTULĘ?  

Dzisiaj już wiem, że postąpiłem wtedy źle. Po pierwsze nie doceniłem przeciwników. Wydawało mi się, że wszyscy są tacy jak ja albo podobni. Świat jest dużo bardziej drapieżny. Muszę filozoficznie stwierdzić, że nie mam w sobie pazerności pierwszego pokolenia. Mnie jest stosunkowo łatwo ograć, przez takich bezwzględnych graczy biznesowych czy giełdowych, z jakimi miałem tu do czynienia. Nie potrzebnie się w to wszystko wpakowałem. Powinienem rzeczywiście te akcje sprzedać, wziąć kasę, wyjechać na 3 miesiące lub jeszcze lepiej na pół roku i po powrocie zacząć budować z dziećmi nową firmę. A mnie się marzyło, że ja się w tym nowym układzie dogadam, że jakoś uda się to wszystko poskładać. Trochę wynikało to z tego, że miałem nadzieję utrzymać charakter firmy W. Kruk. Życie pokazało, że te nadzieje były, co najmniej naiwne. Miałem mnóstwo gotówki i mogłem spokojnie budować fundamenty nowej firmy. Gdy dzisiaj liczę, to mogliśmy od razu otworzyć 70 sklepów, pełnych towaru i to bez złotówki kredytu. A ja zacząłem kupować akcje Vistuli po 5 zł, potem one staniały do złotówki i na tym straciłem. Bo tego, że ogramy ludzi, którzy zaplanowali to wrogie przejęcie to byłem pewien.

I to się udało. 

Tak, ale nie przypuszczałem, że ci, z którymi to zrobię, są tacy sami jak oni. Ja byłem następny do ogrania w tym rozdaniu. To się, niestety, moim przeciwnikom udało. Skończyło się procesami sądowymi – nie chcę o tym mówić – w większości wygranymi przeze mnie. I wszystko po to, żeby ostatecznie i tak skupić się na otwarciu firmy Ania Kruk.

Ja mam dzisiaj swoje 73 lata i tak jak mój ojciec powinienem już spokojnie przyglądać się sukcesom moich dzieci, dbając o stosowną waloryzację wypłacanej przez nie emerytury. (Śmiech). 

Proszę a parę słów o tej firmie. To w końcu realna sukcesja. 

Firma zatrudnia około 70 osób. Jest nietypowa o tyle, że w zarządzie jest dwóch prezesów. Mamy 11 sklepów w całej Polsce i dużą sprzedaż w internecie. Ania jest osobą niesłychanie aktywną w mediach społecznościowych. Jest trendy, jest celebrytką.  Pewnie za rzadko jeździ do Warszawy, ale jest jej dużo w prasie, udziela wywiadów, ma dwie okładki w solidnych gazetach. Obroty systematycznie rosną. Najbardziej dynamicznie w internecie ( tyle, co łącznie w 4 sklepach). To jest nowe pokolenie. Ania pracuje z Googlem. Wykorzystanie narzędzi Googla w rozwoju sprzedaży jest wzorcowe. Jest ciągle zapraszana w do wzięcia udziału w europejskich konferencjach poświęconych tym technikom sprzedaży.  Niedawno miała na ten temat wykład w Irlandii. Razem z Wojtkiem świetnie sobie poczynają.  I naprawdę jestem – jak każdy tata – dumny ze swoich dzieciaków. 

Wywiad ukazał się pierwotnie w magazynie „Radca Prawny”.

Przewiń do góry