Część II

Postanowiłem pojechać pod Poznań i obejrzeć z bliska zakłady należące kiedyś do pana Szymona. Wyjeżdżałem z Poznania przy nie najlepszej pogodzie. Zanosiło się na deszcz, a to oznaczało korki, bo poznaniacy używają samochodu zamiast parasola.

 Jechałem w sznurze samochodów, kiedy zapaliło się czerwone światło. Zignorowały je dwa czy trzy jadące przede mną auta., ale ja stanąłem. Za mną ktoś ostro zahamował. Chwilę potem ruszyliśmy na chwile, ale znowu stanęliśmy na czerwonym. To specyfika Poznania – czerwona fala.

Jazda po polskich drogach nigdy nie należała do przyjemności. Nie tylko dlatego, że drogi były w złym stanie technicznym. Przede wszystkim dlatego, że na polskich drogach w praktyce nie obowiązują żadne cywilizowane zasady. Podwójna linia ciągła, ograniczenie prędkości do 50 km/h czy zakaz wyprzedzania to w zasadzie tylko niewiążące propozycje.  Niektórzy się do nich stosują, ale wcale niemała część kierowców, ignorując zasady ruchu drogowego, hurtowo zasady te ostentacyjnie łamie. Polacy uwielbiają wyprzedzać. Nawet wtedy, gdy to nie ma sensu, bo zbliżamy się do skrzyżowania albo czerwonego światła. Obowiązuje zasada: nie wolno, ale można, albo brak jakichkolwiek zasad. Niezwykle niebezpieczne jest „poszerzanie drogi” , czyli wymuszanie na jadących z przeciwka, aby zjechali na pobocze i ustąpili miejsca wyprzedzającym nieprawidłowo drogowym piratom. Mniej niebezpieczna ale równie irytująca jest jazda „na zderzaku” , tzn. celowe podjeżdżanie na niewielką odległość do wyprzedzanego  samochodu. Agresywne i niekulturalne zachowanie to niestety nadal  normalne, codzienne zjawiska na naszych drogach.  

Za miastem korek się rozładował, jechałem już szybciej. Zadawałem sobie pytanie, na ile realne były nasze szanse pokonania w procesie prezesa Sokołowskiego.  Wydawało się na pierwszy rzut oka, że sprawa jest przynajmniej co do pierwszej części roszczenia ewidentna, że te minimum 2 miliony z odsetkami powinniśmy wygrać. Dobrze jednak wiedziałem, że w sądzie nawet ewidentne sprawy można przegrać, podobnie jak ewidentnie przegrane sprawy można wygrać. Wszystko zależało od szczegółów, od sposobu przygotowania pozwu, dostępnych  dokumentów czy korzystnych zeznań świadków.

Kolejne ograniczenie prędkości  do 50 km/h zmusiło mnie do zdjęcia nogi z gazu. Jadący za mną kierowca zaczął trąbić i mrugać długimi światłami. Wreszcie po chwili mnie wyprzedził gwałtownie gestykulując. Kolejny nerwus. Jak już zaznaczyłem, trudno się jeździ po polskich drogach. Kierowcy mają temperament  niczym południowcy. Udałem, że nie widzę adresowanych w moją stronę obraźliwych gestów  Znowu zatopiłem się w myślach, rozważając, które elementy układanki opowiedzianej przez pana Szymona trzeba wykorzystać w postępowaniu sądowym.

Pół godziny później dojechałem do celu. Zakład produkcyjny zajmował duży obszar. Było to dobre parę hektarów. Piętrowe hale, podjazdy, portiernia, szlaban przy wjeździe. Robiło wrażenie. To była naprawdę duża firma. Przynajmniej ten element zgadzał się z tym, co pan Szymon opowiadał. To ważne: mógł przecież przesadzać czy fantazjować, choć było to mało prawdopodobne. A z drugiej strony warto było sprawdzić, czy gdyby udało się wygrać tę sprawę, pieniądze z wygranego procesu uzyskamy od dłużnika. Wiele razy zdarza się bowiem, że wygrany proces nie oznacza wyegzekwowania należnej kwoty. Rozmiary zakładu, jego wielkość, sposób funkcjonowania pozwalały przypuszczać, że właściciel dobrze prosperuje i będzie dysponował kilkumilionową kwotą, aby zapłacić swojemu byłemu wspólnikowi tyle, ile sąd przyzna mu w wyroku.

Starannie a dyskretnie przyjrzałem się magazynom i stojącym przy nich ciężarówkom. Kawałek dalej dojrzałem budynek biurowca otoczony zadbanym i przystrzyżonym trawnikiem. Z zadowoleniem dostrzegłem błyszczącą lakierem czarną limuzynę Mercedesa klasy S, zaparkowaną przed wejściem. To pewnie auto prezesa. Obok na parkingu stało kilkadziesiąt  samochodów pracowników. Wracałem do Poznania usatysfakcjonowany.

*******

Tego dnia byłem jeszcze umówiony na kolację z zaprzyjaźnionym klientem, Henrykiem Baczyńskim. Był to zamożny przedsiębiorca  w średnim wieku, nieco podobny do aktora, Krzysztofa Kowalewskiego, w związku z czym wśród przyjaciół nazywany był panem Sułkiem. Na kolację wybraliśmy się do znanej z dobrej kuchni hiszpańskiej restauracji, mieszczącej się przy Starym Rynku w Poznaniu. To obecnie najlepsze miejsce na prowadzenie biznesu w branży gastronomicznej.

Poznań to jedno z najstarszych polskich miast. Prawa miejskie uzyskał w 1253 roku. Rynek ,stanowiący do dzisiaj centralny plac miasta, został wytyczony na lewym brzegu rzeki Warty. Ma kształt kwadratu  o boku 141 metrów. To trzeci taki duży rynek w Polsce  po krakowskim i wrocławskim.

Od wczesnej wiosny do jesieni na rynku tętni życie.  Wieczorami i  do później nocy funkcjonują tam restauracje, puby i kawiarnie . Zainstalowana przez miasto iluminacja sprawia, że jest to cel atrakcyjnych wieczornych spacerów przez okrągły rok.

Tu także odbywa się wiele imprez, spektakli i koncertów. Największym przedsięwzięciem jest nawiązujący do dawnych tradycji „Jarmark Świętojański”, który towarzyszył czerwcowym Międzynarodowym Targom Poznańskim. Do rynkowego kalendarza wpisał się również organizowany w okolicach 4 marca – przez zamieszkałych w Poznaniu wilniuków – „Kaziuk”, a także przypadający 29 czerwca Dzień Patronów Miasta, świętych Piotra i Pawła. W pierwszą sobotę sierpnia obchodzone jest z kolei Święto Bamberskie, a w grudniu funkcjonuje kiermasz bożonarodzeniowego Betlejem Poznańskiego.

Na samym Rynku, jak i w bezpośrednim jego sąsiedztwie, powstało kilkadziesiąt  restauracji, wśród nich dwie hiszpańskie.

Kuchnia hiszpańska bardzo mi odpowiada. Jest smaczna i zdrowa. Zalecana przez lekarzy, podobnie jak wszystkie kuchnie, wywodzące się z basenu Morza Śródziemnego. A ja zaleceń lekarzy przestrzegam sumiennie.

Ale spośród iberyjskich specjałów szczególnie zasmakowałem w hiszpańskich winach.

Nie jest tajemnicą, że wina hiszpańskie są niedowartościowane. Łączna ich produkcja jest ciągle niższa niż rzeczywiste możliwości producentów. Hiszpania zajmuje pod tym względem dopiero trzecią pozycję w Europie.

Siedzieliśmy wygodnie w ogródku piwnym na zewnątrz restauracji , gdy podszedł do nas kelner oferując coś do picia. Zamówiliśmy tapasy na ciepło i poprosiliśmy o kartę win i dzbanuszek wody.

– Lubisz Heniu hiszpańskie wina? – spytałem, żeby zacząć rozmowę.
– Nie znam się na tym, ale kiedyś piłem hiszpańską Malagę. I sherry. Były niezłe, ale słodkie.
– Tak też myślałem. Nie wiesz, co tracisz, – odwróciłem się do kelnera, który czekając na nasze zamówienie zaczął dawać jakieś sygnały koleżance przy sąsiednim stoliku.
– Coś się stało? – spytałem nieco zdziwiony.
– Nie, nie. Wszystko w porządku. Klient wyszedł, ale zapomniał zapłacić. Ale już słucham panów. Wybraliście panowie wino?
– Tak. Widzę, że macie w karcie Vega Sicilia Valbuena. Poprosimy butelkę.                                   

Kelner spojrzał z uznaniem i bez słowa się oddalił.

To bardzo dobre , czerwone i wytrawne wino z rejonu rzeki Duero w  Starej Kastylii. Ma same zalety, ale też jedna wadę. Wysoką cenę.

– Zgodnie z umową ja płacę. – potwierdził Henryk. – Uratowałeś mi skórę. Za głupotę trzeba płacić.

Rzeczywiście. Mój towarzysz popełnił poważny błąd i trzeba było niemało sprytu, aby udało się uratować przeprowadzaną  przez niego transakcję . I oczywiście trochę szczęścia.

Za pośrednictwem renomowanego Biura Obrotu Nieruchomościami kupił atrakcyjnie położoną działkę. Zlokalizowana na obrzeżach miasta, nieopodal czystego jeziora, częściowo uzbrojona i już objęta planem zagospodarowania na cele budownictwa jednorodzinnego. Kiedy już ustalił cenę z prezesem spółki z ograniczona odpowiedzialnością, która formalnie była właścicielem  działki, ustalony został termin zawarcia umowy w formie aktu notarialnego. W Polsce wszystkie umowy związane z przeniesieniem własności nieruchomości muszą być dokonywane w tej formie. Ma to zapobiegać błędom przy sporządzaniu takich umów. Duża wartość nieruchomości wymaga dużej staranności, a udział notariusza obejmuje nie tylko sporządzenie samej umowy, ale także sprawdzenie w urzędach  i  księgach wieczystych wszystkich niezbędnych danych dotyczących nieruchomości. Nie może być przecież wątpliwe, czy sprzedająca spółka jest jej jedynym właścicielem,  czy nieruchomość nie została obciążona hipoteką albo nie została dotknięta jakimiś innymi ograniczeniami. Sprawdza się także mapki geodezyjne sporządzone dla tej nieruchomości , ewentualne dotyczące jej decyzje administracyjne, jak np. o zatwierdzeniu jej podziału , wytyczone drogi, opłacone podatki etc. Większość z tych informacji powinno już wcześniej sprawdzić biuro nieruchomości, które umieściło tą działkę w swojej ofercie.  Tym bardziej biuro o ustalonej, renomowanej marce.

Tymczasem,  kiedy mój kolega przyszedł w uzgodnionym terminie do kancelarii notarialnej , gdzie miała być sfinalizowana  transakcja, okazało się, że w księdze wieczystej figuruje wpis na rzecz jakiegoś prywatnego lombardu pożyczkowego z tytułu zabezpieczenia udzielonej pożyczki. Wpis był  stary i dotyczył pożyczki udzielonej przez lombard dwa lata wcześniej. Sprzedawca  zapewniał, że pożyczka jest dawno zwrócona i tylko nie zdążył wymazać  wpisu w księdze wieczystej  ale mój kolega nie powinien przystępować do transakcji, póki księga wieczysta wykazywała takie  obciążenia.

– Zaufałem facetowi – tłumaczył się później przede mną. Obaj dobrze jednak wiedzieliśmy, że uległ pokusie i chciwości. Cena działki była więcej niż atrakcyjna, więc zaryzykował.
– Ale nie do końca zaufałeś. Wziąłeś od niego weksel .

Tak się rzeczywiście stało. Wziął weksel in blanco na wypadek, gdyby się okazało, że z jakichś powodów transakcja będzie zagrożona.

I była. Dwa miesiące później z sądu nadeszła informacja, że lombard zaskarżył czynności podjęte przez mojego kolegę w sprawie wymazania obciążającego wpisu. Co gorsza w sprawie pojawiła się znana sieciowa kancelaria adwokacka  której centrala znajdowała się w Niemczech. Prawnicy działający w imieniu lombardu uchodzili za bardzo drogich, bardzo skutecznych i bardzo bezkompromisowych. O żadnych ugodach nie było co marzyć.

Mojego kolegę Henia znałem od wielu lat. Dorobił się pracując w usługach pośrednictwa finansowego. Skupował w całej Polsce długi jednostek budżetowych, głownie  szkół i szpitali, z tytułu dostawy energii elektrycznej, ciepła bądź wody, a następnie sprzedawał je z zyskiem. Był moim rówieśnikiem, ale prowadził niezbyt zdrowy tryb życia. Ważył pewnie ze 120 kg przy wzroście 175 cm, więc nosił głownie garnitury  w rozmiarze XXL.  Był bardzo towarzyski  i wręcz gadatliwy, co bywało męczące. Jak się okazało, podejmował czasami zbyt duże  ryzyko przy okazji dokonywanych inwestycji.

Po zjedzeniu tapasów zamówiliśmy jagnięcinę z grilla z pieczonymi ziemniaczkami i grillowane warzywa.

– Wino smakuje wybornie – pochwalił. – Dawno nie piłem czegoś tak smacznego.
– Prawda? – uśmiechnąłem się nie kryjąc zadowolenia. – To właściwe wino dla uczczenia sukcesu w twojej sprawie.

Kelner przyniósł nasze kotleciki i zabraliśmy się do jedzenia.

–  Teraz muszę dwa słowa poświęcić kulinariom. Jagnięcina jest przepyszna ale musi być dobrze zrobiona – postanowiłem Henrykowi uświadomić, jakich może oczekiwać delicji.

– Należy zamarynować pokrojone mięso w mocnej oliwie extra vergine z dodatkiem przeciśniętego przez praskę czosnku i posiekanego świeżego rozmarynu (można też użyć całych gałązek i zmiażdżonego czosnku). Utrzymujemy jagnięcinę w marynacie 1-2 godziny.  Kotleciki praży się bardzo krótko, a wiec lepiej jest przygotować wcześniej wszystkie dodatki do dania. Świetnie pasują pieczone ziemniaki z grillowanymi warzywami. Ziemniaki skropione oliwą z dodatkiem rozmarynu wstawiamy do piekarniku na jakieś 15-20 minut przed grillowaniem kotlecików.  Kotleciki grillujemy krótko,  po 1-2 minuty z każdej strony – jeśli chcemy uzyskać różowe w środku mięso i odpowiedni dłużej na wysmażone. Trzeba być bardzo uważnym, żeby ich nie przypalić. To mięso ma fantastyczny smak – z jednej strony delikatny a z drugiej charakterystyczny i szkoda je zniszczyć zbyt długim grillowaniem.

Zasapałem się przy tej wyliczance.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – Heniu patrzył na mnie ze zdziwieniem.
–  Ten przepis stosuję sam za radą kucharza z tej restauracji – wyjaśniłem.
–  Jak ty mnie Kiler teraz zaimponowałeś – zażartował , ale patrzył na mnie z niekłamanym podziwem.

Dobre jedzenie i wino sprawiło, że mój kolega rozgadał się. Opowiadał mi o swoich nowych pomysłach biznesowych. Nagle przerwał i spojrzał nad moją głową w stronę ratusza.

– Co za zbieg okoliczności. Idzie tam mecenas Herzka ze swoją aplikantką. To ten adwokat, który reprezentował lombard.

Spojrzałem w tym samym kierunku. Rzeczywiście, przechodził tam w towarzystwie młodej kobiety adwokat Marcin Herzka. Niezbyt wysoki, w średnim wieku, w eleganckim granatowym ubraniu. Włosy przyprószyła mu już szlachetna siwizna, która kontrastowała ze świeżą opalenizną. Znaliśmy się z widzenia. Mecenas przeszedł obok nas dość blisko, ale chyba nas nie zauważył. A może i zauważył, ale starannie to ukrył pod pozorem ożywionej rozmowy, prowadzonej z towarzyszącą mu aplikantką.

– Wygląda jak dobry wujcio , ale to kawał ….. – Heniu zaklął szpetnie. – Usiłowałem go przekonać do porozumienia, ale wszystkie moje propozycje odrzucał. I w sumie dobrze się stało. Bo nic nie dostali – roześmiał się z zadowoleniem.

Rzeczywiście, gdy sprawa obciążeń hipoteki wyszła na jaw, Heniu próbował się dogadać. Najpierw z właścicielami lombardu, małżeństwem o nie najlepszej opinii , które kiedyś zamieszane było w handel narkotykami. Zostali  wprawdzie uniewinnieni, bo zaginął świadek, który ich miał obciążać w prokuraturze. Z tego i nie tylko z tego powodu  ciągnęła  się za nimi nieprzyjemna opinia. Nie odgadawszy się nimi, pertraktował z ich mecenasami . Oferował sporą sumę, gotów był nawet do jej podwojenia. Nic z tego.

– Wiesz co? – Najwięcej radości sprawiła mi właśnie mina pana mecenasa, gdy okazało się że nic nie dostanie. To było dla nich Waterloo. Wszystko dzięki tobie.
– Dobrze, że się udało – powiedziałem skromnie.

Pomysł jak pomóc Heniowi podsunął jeden z moich współpracowników. W kancelarii pracuje  kilkanaście osób. Większość to młodzi ludzie , którzy są jeszcze na aplikacji albo całkiem niedawno zdali egzamin radcowski czy adwokacki. Każdy ma jakąś swoją specjalizację, ale wszyscy to dobrzy prawnicy . Myślą logicznie, mają otwarte głowy . Brak doświadczenia jest w ich przypadku zaletą. Lubią wyzwania, jeszcze nie znają gorzkiego smaku porażki. Są pełni optymizmu i to mi się w nich najbardziej podoba. Kiedy analizowaliśmy w kancelarii w kilka osób, jak pomoc Heniowi, jeden z nich zauważył:

– Problemem jest wpis w księdze wieczystej. Nieważne czy słuszny czy nie . Jego usunięcie może trwać latami uniemożliwiając jakiekolwiek dalsze inwestycje. Trzeba więc wymyślić , jak oczyścić tę księgę z obciążającego wpisu.  Można to zrobić albo w porozumieniu z uprawnionymi pożyczkodawcami czyli lombardem albo …

– Próby ugody nie dały na razie rezultatu. To już wiemy . – podpowiedziałem .
– Albo – ciągnął dalej – przeprowadzić z tej nieruchomości egzekucję sądową, w trakcie której pan Henryk kupi tą nieruchomość od komornika.
– Genialne – spojrzałem z uznaniem. – Oczywiście, świetny pomysł.

Nie wchodząc w szczegóły, musieliśmy wykonać kilka ryzykownych czynności prawnych, z których najtrudniejsze było unieważnienie całej transakcji kupna. Po jej unieważnieniu mój przyjaciel miał prawo do zwrotu zapłaconych za działkę pieniędzy. Aby je odzyskać, musiał jednak wystąpić do sądu na podstawie owego weksla, który asekuracyjnie zażądał od sprzedawcy przy zawieraniu umowy.

Sprawa zwrotu pieniędzy trafi do komornika, a ten w ramach egzekucji najpierw wyczyści wszystkie wpisy w księdze wieczystej a następnie wystawi działkę na licytację, którą wygra mój przyjaciel Henryk.

I w taki oto sposób, działka powróci do Henryka, ale już bez żadnych obciążeń na rzecz lombardu.

Tak to sobie poukładaliśmy. I co ciekawe, bardzo sprawnie, jak na nasze polskie warunki wręcz błyskawicznie , przeprowadziliśmy całe to postępowanie. Trwało raptem pięć miesięcy. Rekord Guinessa. Sprawę prowadził pan Dominik, nasz najmłodszy pracownik, aplikant drugiego roku aplikacji radcowskiej. Niewysoki i niepozorny, o wyglądzie maturzysty , który założył krawat na egzamin wstępny na studia. Ten jego wygląd sprawiał, że często był lekceważony przez przeciwników procesowych. O tym , że popełniali błąd przekonywali się zwykle, gdy było już dla nich za późno. Pan Dominik pracował starannie i precyzyjnie. Może trochę wolniej niż inni, ale rzadko popełniał błędy.

Było już późne popołudnie , kiedy skończyliśmy biesiadować. Na Starym Rynku był coraz większy ruch . Pojawiło się sporo młodzieży, nie brakowało polskich turystów  i cudzoziemców. Restauracje i ogródki piwne wypełniali klienci.

Pożegnałem się z Henrykiem na postoju taksówek i pojechałem do domu.

*******

Pan Szymon z panią Ewą przyjechali dwa tygodnie później. Potrzebowali więcej czasu na skompletowanie dokumentacji, niezbędnej do przygotowania pozwu. Już w czasie pierwszego spotkania zaznaczali, że część dokumentów zaginęła a nie we wszystkich przypadkach dysponowali kserokopią. Trzeba więc było odtworzyć niektóre dokumenty albo je skserować z dokumentów sądowych w KRS w rejestrze spółki. Równolegle pan Piotr przygotował umowę zlecenia prowadzenia sprawy, w której określił nasze wynagrodzenie na poziome 25 procent od wygranej kwoty brutto.

Kolejne spotkanie z panem Szymonem rozwiało nasze obawy. Szybko zaakceptował zaproponowane warunki, tym bardziej, że był to jego pomysł, aby wynagrodzenie kancelarii stanowiła prowizja od wygranej kwoty. Mogliśmy teraz spokojnie przystąpić do przygotowania pozwu.

Pierwszym elementem wystąpienia z roszczeniami przeciwko dłużnikowi jest przedsądowe wezwanie do dobrowolnego spełnienia świadczenia. Wezwanie określa precyzyjnie adresata, kwotę czyli wartość roszczenia oraz termin w jakim to roszczenie ma zostać spełnione. ( najczęściej 14 dni). Wezwanie informuje również dłużnika, że w przypadku niezastosowania się do jego treści, sprawa zostanie skierowana do sądu , co narazi go na poważne koszty sądowe i adwokackie. To standard, stosowany powszechnie niemal w każdej sprawie. Sąd sprawdza zawsze, czy takie wezwanie zostało wystosowane. Pozwala to potem sądowi ocenić, czy można było uniknąć niepotrzebnego procesu.  Poza tym bezskuteczny upływ zakreślonego 14 dniowego terminu do spełnienia świadczenia jest często podstawą do zasądzenia przez sąd odsetek . Tak więc takie wezwanie zostało przygotowane i wysłane  w marcu, imiennie do prezesa, listem poleconym na adres siedziby firmy.

Parę dni później do drzwi kancelarii zapukał listonosz. Mężczyzna w mundurze Poczty Polskiej, średnim wieku, czerwony na twarzy  wszedł z przesyłką w ręku prosto do sekretariatu. Czuć było od niego alkohol. W mętny, niejasny sposób zaczął tłumaczyć, że przesyłka, z którą tu właśnie przyszedł,  została nadesłana na adres prezesa Sokołowskiego. W sekretariacie firmy przesyłka została otworzona, a wówczas okazało się, że zaadresowana jest do niego imiennie. A ponieważ nie było go w firmie , sekretariat zwrócił przesyłkę listonoszowi i nie chciał potwierdzić jej odbioru. No i on w tej sytuacji zdecydował się przywieźć tę przesyłkę specjalnie z Miłej do kancelarii, z której ją wysłano. Pan listonosz, osobiście, po pijanemu, przyjechał 30 km do centrum Poznania, żeby przesyłkę oddać nadawcy. Trzęsły mu się ręce. W oczach była widać strach i niemą prośba, żeby tę przesyłkę od niego odebrać.

Mieliśmy po raz pierwszy okazję przekonać się, jak niezwykle wpływowy był na swoim terenie pan prezes.

Przewiń do góry