Niezbyt rozgarnięty Forrest Gump lubił porównywać życie do pudełka czekoladek. Pan Andrzej uważał, że życie trzeba starannie przyprawić, jak befsztyk tatarski.
– Kawał zmielonego wołowego mięsa, sam w sobie jest niezbyt smaczny. Ale jeśli go przyprawić solą i pieprzem, dodać ogóreczki, drobno posiekaną cebulkę, z wierzchu przybrać żółtkiem, skropić słonecznikową oliwką (uchowaj Boże oliwą z oliwek) a na koniec wmieszać odrobinę sardeli w postaci anchois – wtedy taki tatarski befsztyk jest wyborny i godny najbardziej wybrednego podniebienia. I z życiem jest tak samo.
Są tacy smakosze (znam kilku), którzy szukają sposobów na przyprawienie swego bezbarwnego życia w taki sposób, by miało ono prawdziwy smak.
Historia, którą chcę opowiedzieć, wydarzyła się naprawdę w jednym z nowych apartamentowców. Pan Andrzej urządził imieniny. Na Andrzejkowe szaleństwa zaprosił kilku kolegów: prawnik, architekt, lekarz. Młodzi, pełni wigoru i fantazji. Po całym tygodniu pracy szukali odprężenia. Popili. Wtedy pan Andrzej pokazał im prezent, który dostał od żony: nowe narty i buty narciarskie. Oglądali i podziwiali w skupieniu. Potem znowu wypili. I jeszcze parę razy. Pan Andrzej założył buty narciarskie, wpiął się w narty i pokazywał jak będzie szusował w Alpach na stoku. Niewiele było trzeba, by któryś z uczestników imprezy zaproponował panu Andrzejowi, aby sprawdził nowy sprzęt zjeżdżając po schodach. Oczywiście nie obyło się bez prawdziwie męskiego zakładu: z drugiego pietra na sam dół, o dobry koniak.
Pani Weronika od dwóch lat mieszkała w tym samym budynku na pierwszym piętrze. Gdy przeszła na emeryturę, córka kupiła jej mieszkanie u modnego dewelopera. Usłyszawszy hałas na schodach wyszła właśnie na klatkę schodową, kiedy wpadł na nią zjeżdżający z góry narciarz. Dotkliwie ją poturbował. Upadła i na chwile straciła przytomność. Pan Andrzej w okamgnieniu otrzeźwiał, wypiął się z nart, wezwał na pomoc swojego kolegę lekarza, a sam dyskretnie wrócił do swojego mieszkania. Kolega lekarz stwierdził złamanie lewej ręki i wezwał pogotowie. Razem z sąsiadką z parteru doprowadzili panią Weronikę aż do karetki.
Wprawdzie reszta obrażeń była powierzchowna i niegroźna, jednak lekarz dyżurny zdecydował, że do szpitala trzeba wezwać córkę pokrzywdzonej.
Odwiedziła ona natychmiast matkę w szpitalu. Chciała też porozmawiać z lekarzem o jej stanie zdrowia.
Lekarz dyżurny długo nie mógł znaleźć czasu. Siedział w kącie dyżurki i coś pisał albo znikał w długich szpitalnych korytarzach.
W końcu znalazł chwilę.
– Muszę z panią porozmawiać – zaczął. – Jeśli chodzi o doznane przy upadku obrażenia, nic specjalnie mamie nie grozi.
Natomiast obawiam się, że powinna pani z matką udać się do psychiatry.
– Dlaczego? – córka zdziwiła się nie na żarty.
– Otóż proszę pani, mama z uporem opowiada, że obrażenia, których doznała, a więc złamanie ręki i tak dalej, powstały w następstwie upadku, bo na klatce schodowej najechał na nią narciarz. Czy mama nie miała ostatnio jakichś problemów psychicznych.
* Felieton ukazał się w dwumiesięczniku „Radca Prawny”.