Część VII

Zastanawiałem się właśnie, co słychać u pana Szymona, kiedy zadzwoniła pani Ewa.

– Przyjeżdżamy we dwoje na ogłoszenie wyroku – oświadczyła stanowczo. – Tylko niech mi pan powie, czy  termin ogłoszenia wyroku nie ulegnie zmianie?
– Tego nie wiem, ale wydaje mi się, że nie. 
– No bo dla Szymona to będzie pierwsza taka podróż od czasu udaru.
– Jak on się czuje? – spytałem. 
– Fizycznie już zupełnie nieźle. W sensie samodzielnego poruszania się, czy nawet jazdy samochodem. Cały czas jednak ma problemy z poprawną wymową. Zajęcia z logopedą dają efekty, ale musimy być cierpliwi. 
– Naprawdę prowadzi już samochód? – nie mogłem ukryć zdziwienia.
– Na naszych podmiejskich trasach. 
– To nie jest niebezpieczne? 
– Nie sądzę. Dla niego jest to ważne. Dla jego psychiki. Wie pan pewnie, jak ważne dla faceta jest prowadzenie samochodu. 
– Tak? A dla kobiet nie? – przekomarzałem się z panią Ewą.

Czas płynął wyjątkowo wolno. Wszyscy czekaliśmy na ten wyrok. Trzyletni pojedynek sądowy, prawdziwa wojna nerwów, wchodził w decydującą fazę. Stawką było nie tylko odzyskanie przejętego przez prezesa Sokołowskiego mienia. To było oczywiście ważne, szczególnie dla naszego klienta. Jednak stawką dla nas, prawników po jednej i po drugiej stronie, była wygrana w trudnej grze, jaką jest walka o sprawiedliwość. Jest to oczywiste, wielokrotnie opisane czy sfilmowane w sprawach karnych, gdy w grę wchodzi interes społeczny, a stawką życie i wolność podsądnych. Tam spektakularnie wymierzanie sprawiedliwości kojarzy zbrodnię z karą. Sąd niezawiśle ocenia wagę przedstawianych dowodów, a bój między oskarżycielem i obrońcą idzie o prawdę.

W sprawach cywilnych jest nieco inaczej. Przed sądem krzyżują się sprzeczne stanowiska w sprawach majątkowych i niemajątkowych. Też ważne są dowody i nie mniej ważna jest obiektywna prawdziwość sądowych ustaleń, ale pełnomocnicy procesowi stron, adwokaci lub radcy prawni, uczestniczą w grze o prywatne interesy swoich klientów. Wszystko to jednak są elementy tego samego procesu, jakim jest wymiar sprawiedliwości. 

Do mojego pokoju wszedł pan Piotr. Przygotowywał  pozew o odszkodowanie w sprawie nowego klienta, którego zakład produkcyjny stanął w płomieniach w dzień świętego Floriana, patrona strażaków. 

Usiadł przy moim biurku i westchnął.

– Cała hala produkcyjna została zalana wodą i środkami chemicznymi. Uszkodzenia wywołane pożarem ubezpieczyciel oszacował na poziomie 5 do 7 procent substancji zakładu. Uszkodzenia powstałe w trakcie czynności gaszenia wyliczył na ponad 70 procent. I odmówił przyznania odszkodowania z polisy przeciwpożarowej. 

Naradzaliśmy się przez chwilę. To ważne, żeby mieć w kancelarii zespół, który potrafi współpracować. Dużo zależy od osobistych relacji  i umiejętności porozumiewania się w grupie, wzajemnej komunikacji, uprzejmości. Prawnicy to często silne osobowości, szczególnie mężczyźni, typowe samce alfa, z ambicjami ponad miarę. Nie są to osoby łatwe we współpracy. Wymagania stawiane przez rynek usług prawnych rosną. Konkurencja także. Dlatego dobrze funkcjonujący i kompetentny zespół, daje większe szanse przetrwania na tym rynku.

Zdecydowałem, że możemy zaprosić do współpracy pana Jakuba, radcę prawnego specjalizującego się w naszej kancelarii w sprawach ubezpieczeniowych.

Ustaliliśmy szybko, co pan Piotr przygotuje w tej sprawie i poszedłem na spotkanie w Okręgowej Izbie Radców Prawnych. 

Podobnie jak adwokaci, wszyscy radcy prawni od roku 1982 obligatoryjnie przynależą do swojego zawodowego samorządu. Zarządza nim wybierana demokratycznie rada, na której czele stoi dziekan Rady. Samorząd prowadzi samodzielnie wszystkie sprawy w zakresie organizacji i wykonywania zawodu radcy prawnego. Przeprowadza aplikację radcowską, organizuje egzaminy, prowadzi listę radców prawnych, zajmuje się ich szkoleniem zawodowym i wieloma innymi sprawami. Przy Izbie działa też rzecznik dyscyplinarny i sąd dyscyplinarny. Od niedawna byłem członkiem Rady i zajmowałem się w niej sprawami mediów, PR – u oraz promocji zawodu. 

Siedziba Izby w Poznaniu mieści się w okazałym budynku na Chwaliszewie, w samym centrum miasta, niedaleko Starego Rynku. Kiedyś, w czasach PRL- u, w tym miejscu znajdował się Bank Spółdzielczy Rzemiosła.  Każdy zakład rzemieślniczy, czyli tzw. „prywaciarz”, miał tam rachunek. Bank upadł po zmianie ustroju w 1989 roku, kiedy na rynku pojawiło się więcej banków, obsługujących prywatny biznes. Co ciekawe, określenie „prywaciarz” przetrwało zmiany ustrojowe i nadal jest używane, tym razem jednak w stosunku do każdej formy prowadzonej prywatnie działalności gospodarczej. I tak jak kiedyś, raczej nie jest to przejaw sympatii do przedsiębiorców.

***

Sąd ogłosił wyrok w zapowiadanym terminie. Na sali rozpraw staliśmy wszyscy w komplecie: pani Ewa i pan Szymon oraz my z Piotrem. Emocje sięgały zenitu. Hetrzka przysłał na ogłoszenie wyroku młodego człowieka, pewnie kolejnego aplikanta. Stał w pewnej odległości od nas, nieopodal ławek dla publiczności. Wkładałem sporo energii, aby nie okazywać emocji. 

Zespół orzekający, w trzyosobowym zawodowym składzie, siedział już za stołem sędziowskim w czarnych togach z fioletowymi żabotami. Przyglądali się nam jakby lekko obojętnie. Nie dało się niczego wyczytać z ich twarzy. 

Przewodnicząca poprawiła na ramionach ciężki sędziowski łańcuch z orłem. 

„Wyrok w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej …” – trzymając wyrok w ręku, odczytywała go powoli wyraźnie wymawiając poszczególne słowa. -„Sąd w składzie tu obecnym …” w sprawie pomiędzy takimi a takimi stronami, o zapłatę takiej i takiej kwoty… .

Straszne są takie chwile. Zaraz się okaże, kto był bardziej przekonujący, kto wygrał. Czułem, jak bije mi serce. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jakie emocje musiał odczuwać pan Szymon. 

„W następstwie apelacji powoda z dnia ……, orzeka: Zmienia zaskarżony wyrok i zasądza dochodzoną kwotę tj.  …….”. Przestałem słuchać. Wygraliśmy. Ciężar, który przygniatał mi kark, nagle przestał dokuczać. Jednak wygraliśmy. To było w tej chwili najważniejsze. Wiedziałem, że pan Piotr notuje szczegółową treść wyroku. Sąd zasądził całą dochodzoną przez nas kwotę, odsetki i koszty postępowania. Wygraliśmy w całości. Pan Szymon patrzył na mnie z nieukrywaną radością. Stojąca obok Ewa trzymała go za rękę.

Siedliśmy. Sędzia sprawozdawca, czyli sędzia, w której decernacie znajdowała się nasza sprawa i która osobiście przygotowała rozstrzygnięcie, zaczęła syntetycznie przedstawiać uzasadnienie wyroku. Wynikało z niego, że Sąd Apelacyjny w całości podzielił wszystkie nasze argumenty. Sąd nie miał wątpliwości, że w pełni zasadne jest nasze roszczenie w pierwszej części pozwu, dotyczące zapłaty ceny za zakupione udziały. W tym zakresie zespół orzekający odrzucił jako niewiarygodne wszystkie twierdzenia pozwanego, jakoby cena za to miała być przekazana w przyszłości dzieciom pana Szymona i oddalił apelację pozwanego.

Ale najważniejsze było to, że uwzględniając opinię drugiego biegłego, sąd uznał za całkowicie zasadne nasze argumenty co do wykorzystania przez pozwanego trudnej sytuacji pana Szymona i narzucenie mu niekorzystnych, zaniżonych co do wartości warunków sprzedaży pozostałej części udziałów spółki. Wygraliśmy wszystko czego chcieliśmy. I to z odsetkami za prawie trzy lata. Dziennie przyrastało około 1400,- zł odsetek. 

Wyszliśmy z sali rozpraw krokiem lekkim i radosnym. Aplikant Hertzki gdzieś zniknął. Rozpłynął się razem z całą gromadą ludzi, którzy jeszcze niedawno przeszkadzali nam na sądowym korytarzu. Kiedy wyszliśmy przed budynek sądu, pani Ewa podeszła do mnie pierwsza i oburącz chwyciła moją prawą dłoń.

– Gratuluję, panie mecenasie. Gratuluję – patrzyła mi w oczy z wdzięcznością.

Podszedł pan Szymon. 

– Świetna robota – dodał wzruszony. 
– Dzięki, dzięki. Pogratulujcie panu Piotrowi. Duża w tym jego zasługa – zwróciłem się w stronę mojego młodszego współpracownika. Piotr stał z boku. Tak jak wszyscy też się uśmiechał. 

Parking przed Sądem Apelacyjnym jest niewielki i przeznaczony wyłącznie dla aut służbowych sądu i organów ścigania oraz samochodów należących do sędziów. Nasze pojazdy zostawiliśmy więc na parkingu odległym  znacznie od sądu. Idąc tam zdołaliśmy trochę ochłonąć. Dobrze nam to zrobiło po emocjach na sali rozpraw. Umówiliśmy się na spotkanie w kancelarii w godzinach popołudniowych. Miałem w lodówce szampana, kupionego specjalnie na tę okazję. Oczywiście, ze względu na problemy zdrowotne pana Szymona bezalkoholowego.

******

– Przegraliśmy – Hertzka osobiście powiadomił prezesa o niekorzystnym wyroku. – Przegraliśmy w całości. 

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. 

– I co teraz ? – Sokołowski nie tracił wiary w swojego mecenasa. – Co teraz? – powtórzył pytanie.
– Będziemy składać kasację do Sądu Najwyższego. – Hertzka bez wahania odpowiedział na to kłopotliwe pytanie. Klientowi nie można odbierać nadziei. – Ale musi pan brać pod uwagę, że nasi przeciwnicy, mając prawomocny wyrok, skierują go wkrótce do komornika. 
– Kiedy? Ile mam czasu?
– Trudno powiedzieć. Niewiele. Tyle, ile potrzeba sądowi na sporządzenie odpisów wyroku i nadania klauzuli wykonalności. 
– Nich pan coś wymyśli, na litość boską! – Sokołowski naciskał, ale głosem słabym i lekko drżącym. 
– Coś wymyślę, ale na wszelki wypadek musi pan uruchomić plan B, o którym rozmawialiśmy kiedyś. Tylko proszę o tym nie mówić teraz przez telefon. Rozumiemy się?
– Tak, wiem o co chodzi. 
– Przyjedzie do pana dzisiaj po południu kolega mecenas Lewicki. Proszę zadbać o to, żeby miał do dyspozycji jedno wygodne pomieszczenie, dostęp do księgowej oraz dużo kawy. 
– Zaraz się tym zajmę. 
– Mam też pomysł, jak sobie poradzić z egzekucją komorniczą.  
– Świetnie. 
– To do roboty, panie prezesie. Aha, i proszę przelać na mój rachunek zaliczkę na konieczne koszty. 
– Ile?
– Myślę, że 30 tysięcy na razie wystarczy. 
– 30 tysięcy? To duża kwota.
– Nie sądził pan chyba, że przygotowanie kasacji do Sądu Najwyższego i wstrzymanie egzekucji będzie tanie? Poza tym trzeba popracować nad Prokuraturą. Muszę zaangażować swoje osobiste kontakty. Prawo prawem, ale teraz zaczyna się czas, kiedy te kontakty mogą być decydujące. 
– Rozumiem – powiedział Sokołowski, chociaż oczywiście nie rozumiał, o czym mówi jego mecenas. 

Rozłączyli się. Hertzka siedział zamyślony w swoim gabinecie, kiedy weszła sekretarka. 

– Połącz mnie z panią prokurator Molską. Nie wiesz, czy Lewicki już przyszedł? Miał do nas zajrzeć.
– Tak, jest i czeka na pana. 
– Dzięki, niech wejdzie. I przynieś mi akta Sokołowskiego. 

******

– Sokołowski wyprzedaje majątek – pan Szymon zadzwonił nad ranem w poniedziałek. To nie jest dobry moment na złe wiadomości. – Podjechałem do Miłej aby odwiedzić starych znajomych. Przy okazji podpytać, co słychać. – zaczął wyjaśniać. – W firmie o niczym innym się nie mówi. Podobno Sokołowski zlikwidował swoje stare rachunki bankowe i otworzył nowe w innym banku. Widziano w gabinecie prezesa jego brata, który nagle przyjechał do firmy. A także adwokata Lewickiego.  Zamknęli się z księgową i coś kombinowali. 
– Czekamy na wyrok, panie Szymonie. Dzisiaj wyślę kogoś do sądu z interwencją. Pewnych procedur jednak nie przeskoczymy. Proszę o jeszcze odrobinę cierpliwości – uspokajałem.
– Ja wiem, że to musi potrwać, ale moi wierzyciele się niecierpliwią. 
– Mamy już zapewnienie kancelarii komorniczej, że zajmą się sprawą natychmiast jak dostaną wyrok z klauzulą. Złożyliśmy już i opłaciliśmy wszystkie wnioski – zapewniałem.
– Myśli pan, że go dopadniemy? – głośno przełknął ślinę. 
– Spokojnie, nie ma szans, żeby nam się wymknął. To jest zbyt duża firma, zbyt duży majątek. Można sprzedać samochód, działkę czy nawet dom, ale przecież nie firmę. Koszty takich operacji są ogromne ze względu na podatki. Damy radę, choć przyznaję, że mamy do czynienia z egzekucją dużej kwoty i to może potrwać.

Był to już kolejny telefon w tej sprawie. Napięcie rosło im dłużej trwało przygotowanie dokumentów przez sąd. Wydaje się, że to przecież proste czynności. Ile może trwać przygotowanie odpisów obu wyroków i nadanie im klauzuli wykonalności? U nas w kancelarii zajęłoby to może piętnaście minut. Ale sądowe procedury są znacznie bardziej czasochłonne. 

Do mojego gabinetu weszła pani Katarzyna.

– Przyszło z prokuratury wezwania dla pana. Zobaczy pan?
– Do mnie? Tak, proszę pokazać. 

 ******

Wezwanie przyszło zaadresowane imiennie na moje nazwisko. Z Prokuratury Rejonowej: wzywa się Pana / Panią do osobistego stawiennictwa w dniu …, o godzinie…., pok. nr 341 jako świadka w sprawie sygn. …. dot. Paser i inni o przestępstwo z art. 291 kk. Nie znałem nikogo o nazwisku Paser, ale domyśliłem się, że w Prokuraturze na wezwaniach wpisuje się dla niepoznaki rodzaj przestępstwa jako nazwisko ewentualnego sprawcy. 

Na odwrocie wezwania znalazłem pouczenie,  co świadek powinien: posiadać przy sobie dowód osobisty lub inny ważny dokument stwierdzający jego tożsamość, stawić się w miejscu dniu i godzinie wskazanych w wezwaniu, a jeżeli tego nie zrobi, to grozi mu to i to, nie wyłączając zarządzenia przymusowego doprowadzenia. Rutyna z odrobiną dyscyplinującego sosu. 

Zadzwoniłem do mojego kolegi mecenasa, którego podobne doświadczenie spotkało około pół roku wcześniej. Pamiętałem, że omawialiśmy na posiedzeniu Rady jego przypadek.

– Oczywiście, że prokurator nie może ciebie przesłuchać bez zezwolenia sądu – potwierdził – ale …. oczywiście uzyska taką zgodę bez większych problemów ze względu na „interes wymiaru sprawiedliwości”. 
– Jednak ….
– Mhm. Możesz się oczywiście zażalić, ale nie słyszałem, żeby takie zażalenie chwyciło.  
– No tak , ale do tej pory nie otrzymałem z sądu żadnej korespondencji w tej sprawie, a więc prokuratura pospieszyła się z wezwaniem … 
– Oj tam,  oj tam –  odpowiedział żartobliwie. – Przecież nie będziesz się kopał z koniem. 

Biorąc pod uwagę środki przymusu, jakimi dysponuje prokuratura wobec świadków niestawiających się na przesłuchanie, szybko zgodziłem się z tą argumentacją.

Na przesłuchanie zgłosiłem się więc zgodnie z wezwaniem. Byłem też ciekawy, w jakiej sprawie mnie wzywają. Przez moment nawet pomyślałem, czy to nie jest jakaś kolejna sztuczka Hertzki, żeby mi zagrać na nerwach, albo wplątać w coś, o czym nie mam nawet pojęcia. Takich sytuacji obawiam się najbardziej. Gdy wiem o co chodzi, mogę się przecież przygotować. 

Wzywany byłem na środę na godzinę 10.30. Uznałem, że mogę spokojnie zrobić sobie spacer. Tym bardziej, że nigdy nie wiadomo, czy pod budynkiem Prokuratury znajdę wolne miejsce do zaparkowania. 

Przy wejściu do gmachu Prokuratury zostałem szczegółowo zbadany przez strażników, czy nie przynoszę ze sobą niebezpiecznych przedmiotów. Ustalono moje dane personalne, rodzaj wezwania. Następnie zostałem poprowadzony przez umundurowanego umyślnego do odpowiedniej windy, która zawiozła mnie do mieszczącej się na piętrze przeszklonej poczekalni. Tam samotnie i nie bez rosnącego niepokoju oczekiwałem, co się wydarzy.  Po drugiej stronie szyby niewielkim korytarzem poruszały się niespiesznie jakieś panie. Około godziny 10.40 pojawiła się ubrana w niebieski kostium atrakcyjna blondynka. Otworzyła drzwi i zaprosiła mnie do środka. 

– Molska – przedstawiła się krótko. Ustaliła sprawnie moje dane personalne i spytała, czy już otrzymałem postanowienie sądu o zwolnieniu mnie z tajemnicy. Dowiedziawszy się, że nie, wręczyła mi swoją kopię postanowienia. 
– Proszę sobie przeczytać. Dowie się pan o co chodzi. Może pan coś pamięta? 

Zacząłem czytać. Była to sprawa, która trafiła do naszej kancelarii w ramach akcji udzielania przez naszą Izbę Radców Prawnych bezpłatnych porad prawnych. Dotyczyła niezapłaconych faktur za towar, który rzekomo pochodził z kradzieży. Banalne nic ciekawego. Zupełnie nie pasowało do „interesu wymiaru sprawiedliwości”. Zastanawiałem się, czy nie mogło być groźne dla mnie.
– Niczego nie pamiętam. To sprawa sprzed pewnie 6 lat. Ale nawet gdybym coś pamiętał, dopóki nie otrzymam oficjalnie z sądu postanowienia o zwolnieniu z tajemnicy, nie mogę pani udzielać żadnych wyjaśnień. Wzywanie mnie do prokuratury w sytuacji, gdy to postanowienie nie zostało mi nawet doręczone jest zwykłą stratą czasu. Dla pani i dla mnie. Nie uważa pani? 

Zareagowała gwałtownie i stosownie do wysokości swojego urzędu:
– Nie będzie mi tu jakiś radca prawny uwagi zwracał – wydęła gniewnie usta.
Zrobiło się nieprzyjemnie. Wstałem i bez słowa wyszedłem z jej pokoju. I to był błąd. Utknąłem na korytarzu przy zaryglowanych szklanych drzwiach. Z bocznego korytarza wyszła jakaś kobieta. 
– Co pan tu robi? – dopytywała piskliwym głosem. – Zaraz wezwę ochronę.

Przed aresztowaniem uratowała mnie jednak znana mi już pani prokurator, która pojawiła się na korytarzu. Otworzyła bez słowa elektryczny zamek w drzwiach. Szybko wróciłem do kancelarii. 

******

W pierwszych dniach czerwca wreszcie otrzymaliśmy dokumenty niezbędne, aby wszcząć egzekucję. Odpisy wyroków wraz z odpowiednimi wydanymi przez sąd klauzulami wykonalności nadeszły pocztą, mimo że oferowaliśmy się w sądzie, że odbierzemy je osobiście. Żadna z pań w sekretariacie sądowym nie poszła nam na rękę. 

Wszczęliśmy egzekucję za pośrednictwem umówionego już wcześniej komornika, w którego rewirze znajdowała się Miła i okolice. Na tym terenie mogły też być ewentualne nieruchomości, należące do prezesa Sokołowskiego. Na początek zajęliśmy udziały prezesa w spółce. Z ulgą odetchnąłem, gdy dotarła do nas wiadomość, że w rejestrze sądowym nie odnotowano zmian w zakresie własności tych udziałów. 

Zgodnie z informacjami od pana Szymona, na rachunkach bankowych prezesa nie było żadnych środków. Zajęliśmy jednak te rachunki na wszelki wypadek, ale bez większych nadziei na sukces. Pan Szymon ustalił również, że prezes jest właścicielem domu na Mazurach. Nasz komornik nie mógł prowadzić egzekucji z nieruchomości położonych poza obszarem właściwości sądu, na którego terenie prowadził swój rewir. Musieliśmy więc wystąpić do sądu o wydanie następnych odpisów wyroków zaopatrzonych w klauzule wykonalności. Oczywiście znowu upływał tydzień za tygodniem, a nie uzyskaliśmy żadnych wpływów. 

Na początku lipca okazało się, że nasi przeciwnicy złożyli w Sądzie Apelacyjnym wniosek o wstrzymanie wykonania wyroku. Do sprawy przystąpił w charakterze pełnomocnika prezesa Sokołowskiego nowy mecenas, podobno specjalista od pisania kasacji i składania wniosków w beznadziejnych sprawach, toczących się przed Sądem Apelacyjnym. Podobno spokrewniony z prezesem tego sądu. Wszystko to podobno, ale nazwisko pan mecenas nosił takie samo jak prezes Sądu Apelacyjnego. To by wiele wyjaśniało, skoro przystępował do sprawy na tym etapie w miejsce najbardziej wziętych adwokatów na naszym terenie. 

Nieprzypadkowa była też data złożenia tego wniosku. 

Wszelkie wnioski w sprawie, złożone po ogłoszeniu wyroku, rozpatruje ten sam sędzia, który wyrok wydał. Jest jednak jeden wyjątek: w przypadku, gdy sędzia sprawozdawca przebywa na urlopie, wnioski takie rozpatruje przewodniczący wydziału albo któryś z prezesów. No i właśnie tak stało się w tym przypadku. Pod koniec lipca, kiedy tylko sędzia, która prowadziła naszą sprawę, wyjechała na urlop, został złożony przez nowego mecenasa wniosek o wstrzymanie wykonania wyroku wraz z Kasacją. 

– Skąd wiedzieli, kiedy sędzia wyjechała na urlop? – pytał mnie pan Piotr. 
– To pewnie było najprostsze w tej sprawie. 
– Siadam od razu i piszę odpowiedź na wniosek – pan Piotr nie umiał ukryć emocji. 

Parę dni później dowiedzieliśmy się, że jeszcze tego samego dnia, kiedy wniosek został złożony i zanim zdążyliśmy się do niego ustosunkować, został on pozytywnie rozpatrzony przez przewodniczącego wydziału i jednocześnie wiceprezesa sądu. Postanowienie nie wymagało uzasadnienia.  

„Do czasu ukończenia postępowania kasacyjnego wstrzymać wykonanie wyroków Sądu Okręgowego i Sądu Apelacyjnego wydanych w sprawie ….” brzmiało postanowienia sądu. Zdarzało się to niezwykle rzadko. Właściwie nie pamiętałem, żebym się z czymś podobnym kiedykolwiek wcześniej spotkał. Zawieszono przecież wykonalność prawomocnego wyroku. Musieliśmy wiec przełknąć kolejną szykanę i cierpliwie czekać na rozpatrzenie kasacji przez Sąd Najwyższy. Dobrze, że komornik położył już rękę na udziałach prezesa w spółce. Były one sporo warte, co dawało nadzieję, że może w przyszłości uda się je spieniężyć. Ale czuliśmy wszyscy, że prezes zaczyna nam się wymykać.

******

Także na początku czerwca nadeszło postanowienie Sądu Rejonowego w sprawie zwolnienia mnie z zachowania tajemnicy.  Oczywiście w sprawie Paser i inni. Oczywiście złożyłem zażalenie.

Dwa tygodnie później otrzymałem zawiadomienie o posiedzeniu sądu w sprawie mojego zażalenia. Miało się odbyć za miesiąc.  

Mamy w kancelarii taką sprawdzoną praktykę, że dzień przed rozprawą, sekretariat, dzwoniąc do sądu sprawdza, czy konkretna rozprawa się odbędzie i ewentualnie jak długo będzie trwała. Jest to szczególnie ważne, gdy rozprawa odbywa się poza Poznaniem albo gdy mamy na dany dzień zaplanowany udział w wielu rozprawach. Nasza nieoceniona pani Katarzyna ustaliła, że w sprawie zwolnienia mnie z tajemnicy sąd przewidział tylko pięć minut. Sekretarka sądowa dodała jednak, że rozprawa będzie trwała tak długo, jak długo będzie mówił skarżący. 

Skoro sąd chciał poświęcić mi pięć minut, postanowiłem to wykorzystać. To dużo czasu biorąc pod uwagę, że sąd I instancji w ogóle nie był zainteresowany tym, co mam do powiedzenia.  Przygotowałem się. 

„Wysoki sądzie! – zacząłem. – Fundamentem relacji między klientem a radcą prawnym jest wzajemne zaufanie. Zaufanie to buduje się przy wykorzystaniu różnych instrumentów, z których najważniejszym, kluczowym i nie do zastąpienia jest tajemnica zawodowa. Na radcach prawnych, podobnie jak na adwokatach, ciąży obowiązek zachowania w tajemnicy wszystkiego, czego dowiedzieli się w związku z prowadzeniem sprawy. Uchylić ten obowiązek można tylko w drodze wyjątku. Przedmiotowa sprawa nie jest takim wyjątkiem. W przedmiotowej sprawie postanowienie sądu zapadło z naruszeniem art. 180 § 2 kpk, gdyż nie można uznać, iż spełnione zostały kumulatywnie dwie określone w tym przepisie przesłanki, a mianowicie niezbędność zwolnienia dla dobra wymiaru sprawiedliwości oraz fakt, iż okoliczność, odnośnie do której nastąpiło zwolnienie, nie może być ustalona na podstawie innego dowodu. Sąd I instancji nawet tego nie badał. Uwzględnienie wniosku prokuratury nastąpiło niejako automatycznie. Taką praktykę uważam za naganną i sprzeczną z zasadami demokratycznego państwa prawa. Niepokoi fakt, że takich spraw jest coraz więcej…”. Mówiłem i mówiłem, a trzyosobowy skład orzekający słuchał. Tylko przedstawiciel prokuratury zajęty był innymi ważnymi sprawami. Ale byłem pewien, że on także słuchał, bo od czasu do czasu unosił głowę znad ipada i spoglądał w moją stronę.

Mówiłem dalej. Pięć minut to dużo czasu. 

Sąd nie wydał postanowienia od razu, więc jeszcze kilkanaście godzin musiałem cierpliwie poczekać. Warto było. Zaskarżone postanowienie zostało w całości uchylone. Sąd Okręgowy w całości podzielił argumenty zażalenia. 

Zadzwoniłem do mojego kolegi, z którym tę sprawę wcześniej konsultowałem. 

– Trzeba się żalić – przyjacielu – Bezwzględnie trzeba się żalić. 
– Gratuluję, brawo, ale na ogół te sprawy kończą się zgodnie z wnioskiem Prokuratury. 
– Jasne, domyślam się. Ale pamięć może mnie zawodzić. W tej akurat sprawie niczego nie pamiętam. Lepiej, żebym nie był zamieszany w żadne paserstwo. 
– Na takie dictum, nie ma argumentu – zakończył ze śmiechem naszą wymianę poglądów. 

******

Kasacja liczyła sobie 15 stron i była napisana w stylu, jaki wcześniej poznaliśmy w wykonaniu mecenasa Hertzki. Miał on w zespole współpracujących z nim prawników znakomitych cywilistów. Jeden z nich pracował w katedrze postępowania cywilnego na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Drugi był autorem podręczników akademickich w zakresie prawa cywilnego. Sądzę, że to właśnie oni przygotowali skargę kasacyjną. Było wręcz widać, że każda część napisana jest nieco innym językiem. Co ciekawe, użyto także innej czcionki. Te dość widoczne różnice nie miały oczywiście znaczenia merytorycznego, ale dawały wyobrażenie o staranności autorów. A pewnie także o braku czasu.

Skarga zawierała zarzuty obrazy prawa procesowego i materialnego i kwestionowała wszystko, co można było zakwestionować. Ale kasacja jest nadzwyczajnym środkiem odwoławczym. Sąd Najwyższy przyjmuje do osądzenia kasację tylko w określonych przepisami warunkach, w których zachodzi jakaś szczególna potrzeba rozstrzygnięcia. Oczywiste więc było, że skarga w naszej sprawie musiała taki problem wykreować i wyartykułować. Autorzy skupili więc uwagę na rzekomo niejasnej interpretacji przepisów o wyzysku i błędach jakich w tym zakresie dopuścił się Sąd Apelacyjny w swoim orzeczeniu. Podnieśli jeszcze dwa zupełnie nowe argumenty prawne, dotyczące rozliczeń między stronami i charakteru prawnego umowy zbycia udziałów. 

Siedziałem w kancelarii i po raz kolejny czytałem uzasadnienie kasacji. Trudno było mi się skupić, ponieważ w sąsiedniej salce odbywało się spotkanie dwóch zwaśnionych stron, które próbował pogodzić mediator. W końcu zawarli ugodę i wyszli. Wreszcie było trochę spokoju. 

Przeglądałem na monitorze komputera orzecznictwo przytoczone w kasacji. Każdy z nas miał dostęp do interdyscyplinarnych programów prawniczych. To zupełnie nadzwyczajne narzędzie, pomagające w pracy prawnikom. Kiedyś, w epoce przedkomputerowej, musiałem wszystkiego samodzielnie szukać. Najpierw w opasłej księdze zatytułowanej „Skorowidz przepisów prawnych.” Później w Dziennikach Ustaw i Monitorach Polskich, w których akty prawne były i są urzędowo publikowane. Orzecznictwa poszukiwało się natomiast w specjalnych zbiorach albo wydawanych co jakiś czas komentarzach do kodeksów. Nie raz i nie dwa, szczególnie rzadkich wydawnictw poszukiwało się w bibliotece wydziałowej albo uniwersyteckiej UAM. Było to czasochłonne zajęcie, często przerzucane na aplikantów i współpracowników. Ale czasy się zmieniły i obecnie można było uzyskać pełną informację w ciągu paru sekund, klikając w odpowiedni przycisk na klawiaturze komputera. Oczywiście, odpowiednie programy trzeba było zakupić. Na rynku było kilku wydawców, którzy konkurowali między sobą. Ceny nie były niskie, ale najważniejsza była rzetelność i niezawodność. Niezmiennie jednak warto mieć pod ręką aktualne zbiory przepisów. Jak mawia moja żona polonistka: „wszyscy wiedzą, że „Pana Tadeusza” napisał Adam Mickiewicz, ale nigdy nie zaszkodzi sprawdzić”. 

W moim pokoju nie trzymałem akt. Na biurku leżały tylko te, którymi się akurat zajmowałem. Ale i tak brakowało na nim miejsca. Na ogół wiedziałem, gdzie co leży i bez trudu to znajdowałem. Niestety, zdarzało się, że wbrew moim prośbom, sprzątająca kancelarie pani Ania zrobiła na biurku porządek i wtedy dopiero nie mogłem niczego odnaleźć. Ale były to nieliczne przypadki. 

Wszedł pan Piotr. Przyniósł wstępny projekt odpowiedzi na kasację. 

– Mam wrażenie, że się bardzo spieszyli – skomentował wstępnie. – Kasacja jest słaba i małe są szanse, żeby chwyciła. 
– A mimo to wystarczyła, aby pan prezes wstrzymał wykonanie wyroków – zauważyłem.
– Tak, to rzeczywiście dziwne – pan Piotr spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął. Było widać, że myśli zupełnie co innego. 
– Nazwijmy rzeczy po imieniu: niezbadane są wyroki sądu. Chyba, że dzwonił w tej sprawie jeden mecenas. 

Roześmialiśmy się obaj, ale nie był to śmiech radości. Nasza pewność, co do dalszego rozwoju wypadków, pomału gasła. Wiedzieliśmy przecież, że Sąd Najwyższy będzie potrzebował wielu miesięcy na rozpatrzenie kasacji. Nasi przeciwnicy zyskali mnóstwo czasu, aby się przygotować do uruchomienia postępowania egzekucyjnego. No i wreszcie nie mieliśmy żadnej pewności, co zrobi Sąd Najwyższy.

I właśnie wtedy zadzwonił pan Szymon. Był mocno zaniepokojony. Wiedział już o kasacji i wstrzymaniu wykonania wyroku. Musiałem się mocno zmobilizować, żeby nie wyczuł w moim głosie niepewności.

– Spokojnie, spokojnie, panie Szymonie. Wszystko będzie dobrze. Mamy więcej czasu, żeby się przygotować do egzekucji. Zaszliśmy razem tak daleko, i dotrzemy razem do celu. Wyszczotkujemy skórę Sokołowskiemu. Jak się pan czuje? – zacząłem spokojnym głosem.
– Tak sobie, mogłoby być lepiej. Chciałem się skonsultować w sprawie testamentu. 
– A co? Wybiera się pan gdzieś? – zażartowałem.
– Mam nadzieję, że jeszcze nie, ale chciałbym zabezpieczyć Ewę – odparł całkiem poważnie.
– Bardzo szlachetnie, rozumiem – zmieniłem ton na bardziej oficjalny. – Jak tylko się pan ze mną rozłączy, może pan sporządzić testament własnoręcznie, wskazując ją jako swojego spadkobiercę. Proszę tylko pamiętać, aby wpisać datę i czytelnie podpisać. Ale może pan także iść do jakiegokolwiek notariusza i on sporządzi testament zgodnie z pana wolą. 
– A co z moimi dziećmi – dopytywał pan Szymon.
– No cóż, pozostają pańskimi dziećmi i tym samym spadkobiercami ustawowymi. Jeśli pominie je pan w testamencie, będą miały po pańskiej śmierci roszczenie finansowe do pani Ewy. Słyszał pan o zachowku? 
– Słyszałem. Ile on wynosi? 
– Równowartość połowy udziału w spadku, jaki przypada dorosłemu spadkobiercy ustawowemu. Gdy spadkobiercami są osoby poniżej 18 roku życia, zachowek wynosi nawet 2/3 udziału w spadku – wyjaśniałem cierpliwie. 
– O mój Boże – jęknął pan Szymon. – To dużo – stwierdził raczej, niż spytał. 
– A proszę jeszcze wziąć pod uwagę, że pani Ewa nie należy do kręgu spadkobierców zwolnionych z podatku spadkowego. Zgodnie z literą prawa, jest obca w stosunku do pana. Wiem, że brzmi to okropnie, ale prawnie tak to wygląda. Jak do tej pory w Polsce nie udało się uchwalić ustawy, która regulowałaby wzajemne relacje w związkach nieformalnych.         – To co ja mam zrobić?
– Nadal pyta pan o radę?
– Tak.
– Niech się pan z nią ożeni – poradziłem życzliwie.
– Mówi pan serio?
– Jak najbardziej. Jest to najkorzystniejsze rozwiązanie. Przynajmniej z podatkowego punktu widzenia. 

Rozmawialiśmy jeszcze z piętnaście minut, ale nic mądrzejszego już nie udało się nam wymyślić. 

******

Pod koniec roku wybrałem się z grupą przyjaciół na krótki rejs wokół Wysp Zielonego Przylądka znanych bardziej z portugalskiej nazwy Cabo Verde. Właśnie zwiedzaliśmy atrakcje turystyczne wyspy Espargos, gdy dostałem SMS-ową wiadomość: Sąd Najwyższy odmówił przyjęcia skargi kasacyjnej do rozpoznania i zasądził na rzecz powoda 3 600,- zł tytułem zwrotu kosztów postępowania kasacyjnego. 

Płynęliśmy półwiatrem w stronę wyspy Sal. Znajduje się tam w pięknej zatoce Murdeira zupełnie wygodna, dobrze wyposażona i mająca połączenie z internetem marina. Połączyłem się poprzez Wi-Fi z panem Piotrem. Chciałem poznać szczegóły rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego. 

Pan Piotr odpisał: uzasadnienie jest krótkie, dosłownie parę zdań. „Szczegółowa analiza uzasadnienia wniosku o przyjęcie kasacji do rozpoznania nie pozwala na stwierdzenie, że istnieje potrzeba wykładni przepisów prawnych budzących poważne wątpliwości lub wywołujących rozbieżności w orzecznictwie sądów, a także na uznanie, że skarga jest oczywiście uzasadniona. Nie zachodzi także uwzględniana z urzędu przez Sąd Najwyższy nieważność postępowania. Z przytoczonych powyżej względów należało odmówić przyjęcia skargi kasacyjnej.”

Ogarnęła mnie wielka satysfakcja. Prawie pięć lat pracy, nerwów i stresu, nadziei, zwątpienia i znowu nadziei. Sukces, na który solidnie zapracowaliśmy. Moi koledzy żeglarze nie mogli zrozumieć, dlaczego otrzymana wiadomość miała dla mnie takie znaczenie. Muszę przyznać, że zwycięstwo w tej sprawie miało wyjątkowy smak. W porcie znajdowała się klimatyczna knajpka. Jej specjalnością była lokalna, wyborna kreolska zupa rybna Caldeirada de peie. Podawali tam także wyborne carpaccio z wahoo, dużej atlantyckiej ryby, osiągającej nawet do 80 kg, bardzo cenionej wśród wędkarzy ze względu na wagę i siłę. Zamówiliśmy też dużą ilość zimnego, miejscowego piwa, a na koniec po szklaneczce czegoś mocniejszego z lodem. 

******

Dwa tygodnie po moim powrocie do Polski cała zasądzona od prezesa Sokołowskiego kwota wraz odsetkami i kosztami postępowania sądowego i komorniczego wpłynęła najpierw na rachunek komornika a następnie na nasz. Była to duża kwota. Wystawiliśmy niezwłocznie panu Szymonowi fakturę VAT.  Zgodnie z umową, nasze wynagrodzenie miało wynosić 2500,- zł netto . 

Natomiast z tytułu succes fee – 25 procent brutto należności, którą uzyskaliśmy w wyniku prowadzonego procesu. Sam podatek VAT wyniósł kilkaset tysięcy. Dużo, ale parę złotych zostało. 

******

Pod koniec roku dotarła do nas wiadomość, że aresztowano ochroniarza prezesa Sokołowskiego, Ireneusza Ratajskiego.. Przedstawiono mu zarzut zorganizowania napadu na pana Szymona,  po którym doznał on udaru. Jeden z uczestników tego napadu, który poszedł na współpracę z organami ścigania, w toku śledztwa prowadzonego w zupełnie innej sprawie, przyznał się do przestępstwa popełnionego na życzenie Ratajskiego i za pieniądze prezesa. Sprawa była według Prokuratury rozwojowa a na jej celowniku znalazł się także pan prezes. Czas pokazał, że był to jego początek końca. Wprawdzie nie został aresztowany i przed organami ścigania i potem sądem odpowiadał z wolnej stopy, ale biznesowo był skończony. Szybko rozeszła się wiadomość, że zamieszany jest w pospolite przestępstwa kryminalne. Nikt poważny nie chciał robić interesów ze zwykłym bandziorem.

Oczywiście obu panów bronił w tej sprawie mecenas Hertzka.

EPILOG

Wśród lasów i jezior Pojezierza Drawskiego, szczególnie piękne są okolice jeziora Lubie. Jezioro to jest trzecim co do wielkości jeziorem w tym regionie i ma ponad 14 km długości. Zajmuje 1439 ha.

Na jeziorze jest pięć dzikich wysp a brzeg wzbogacają malownicze zatoki i półwyspy. Akwen jest szczególnie atrakcyjny dla wodniaków: żeglarzy i miłośników windsurfingu. Wieją tu przychylne wiatry, a w kilku miejscach są wygodne przystanie. Przez jezioro przechodzi szlak jednego z najpopularniejszych w Polsce spływów kajakowych po rzece Drawie.  

Przy nabrzeżu jednej z najpiękniejszych zatok stoi budynek starej szkoły. Powstał pod koniec XIX wieku i od dawna nie był już wykorzystywany. Jakiś czas temu ktoś kupił ten budynek wraz z działką przylegającą do brzegu jeziora na przetargu organizowanym przez gminę. Chętnych było kilku, ale nabywca złożył najbardziej korzystną ofertę. 

Budynek został starannie wyremontowany przez nowego właściciela. Zachowano przy tym dotychczasową bryłę i charakterystyczną architekturę. Wkomponowany w nadbrzeżne buki i olchy, wraz z zabudowaniami gospodarczymi, wyglądał jak stara rybacka osada. 

Dom zajmuje niemłode już małżeństwo. Żyją na uboczu i z dala od okolicznych mieszkańców. Miejscowi nie mają zwyczaju wtykać nosa w nie swoje sprawy, ale ludzie z ciekawością przyglądają się, kiedy mieszkańcy domu znad jeziora przyjeżdżają dwa razy w tygodniu na zakupy do sklepu spożywczego. Są uprzejmi i zawsze uśmiechnięci. Czasem nawet wymieniają jakieś uwagi z siedzącymi przy sklepie okolicznymi piwoszami. Robią duże zakupy i widać, że sobie niczego nie żałują. 

Nigdy nie kupują alkoholu.

Wracają potem do siebie. Niektórzy widują ich na spacerze. Idą i trzymają się za ręce. 

Ot, tacy jacyś nietutejsi.

Przewiń do góry