Część VI

Skontaktowałem się z moim bliskim znajomym ekonomistą, udziałowcem w jednej z największych lokalnych firm audytorskich. Wysłałem mu skan opinii i prośbę, aby przeanalizował ją pod kątem rzetelności. Miał też ocenić prawidłowość zastosowanej metody i przedstawionych wniosków końcowych. Jeszcze tego samego dnia zadzwonił do mnie.

Siedziałem u siebie w gabinecie. Na biurku leżała pokaźna sterta akt, na wierzchu ostatnia teczka sprawy pana Szymona z ekspertyzą biegłego.

– To byłoby nawet zabawne, gdyby nie było prawdziwe. Opinia opracowana jest przecież na zlecenie sądu w poważnej sprawie, a jest skandalicznie nierzetelna, nielogiczna i sprzeczna z zasadami prawidłowego rozumowania. Co więcej, nie trzeba być ekspertem, żeby to od razu zauważyć. Rozważania biegłego dotyczące wyceny udziałów koncentrują się na bilansie rocznym, zaś w swoich wyliczeniach biegły odszedł od żelaznej zasady, że lewa strona bilansu musi równać się prawej . Pan biegły po prostu dopasował swoją opinię do założonej tezy i zrobił to żenująco nieporadnie.

Przez chwilę słuchałem w milczeniu. Nie jestem zdziwiony – powiedziałem w końcu – choć zastanawiam się, jak to możliwe, że można być tak bezczelnym ?

– Na to pytanie ja też nie znajduję odpowiedzi – skomentował i szybko się pożegnał.

Do pokoju zajrzała sekretarka. Spojrzała na mnie zza zsuniętych na czubek nosa okularów.

– Złe wieści, panie mecenasie ?
– A to widać, pani Katarzyno ?

Skinęła głową i zabrała z biurka pustą filiżankę po popołudniowej kawie.

Czy rzeczywiście były to złe wiadomości? Zacząłem się zastanawiać. Oczywiście świadomość, że biegły sporządził opinię na naszą niekorzyść, nie wróżyła nic dobrego. Ale fakt, że zrobił to głupio i wbrew jakimkolwiek regułom dawała nadzieję, że da się ją podważyć, na tyle skutecznie, że sąd nie da jej wiary.
Szybko połączyłem się z panem Piotrem i krótko zrelacjonowałem moje ustalenia. Umówiliśmy się na następny dzień w kancelarii, aby zdecydować co dalej.

******

Prezes Sokołowski razem ze swoim ochroniarzem przyjechał do żony pana Szymona w jednej konkretnej sprawie. Chciał się upewnić, że może liczyć na korzystne zeznania jej i jej dzieci. Spotkali się u niej w domu, położonym na obrzeżach miasta. Wokół były jeszcze pola i łąki, ale większość działek już zabudowano. Obowiązywał styl dużego dworku szlacheckiego chociaż gdzieniegdzie pojawiały się już budynki o bardziej nowoczesnej architekturze.
Przyjęła ich chłodno i nieufnie. Siedzieli przy stole w salonie.

– Czego panowie ode mnie oczekujecie?
– Niczego specjalnego – zapewnił prezes Sokołowski. – Proszę się nie obawiać.
Ratajski wstał i zaczął przyglądać się zdjęciom, stojącym na kominku.
– To pani syn? – wskazał na fotografie młodego człowieka w mundurze pilota.
– Tak, służy w lotnictwie wojskowym.
– Brawo, pogratulować! A córka?
– Mieszka ze mną, ale nie ma jej w tej chwili.

Sokołowski przysunął sobie krzesło i nachylił się w jej stronę. Przypominał drapieżnego ptaka, który krąży nad ofiarą, zanim zdecyduje się na atak.

– Chcemy tylko mieć pewność, że możemy na was liczyć. Wiem, że dostaliście już wezwanie na rozprawę.
– Tak, w zeszłym tygodniu odebrałam na poczcie.
– No właśnie. Powołaliśmy was na świadków. Macie powiedzieć to, co pani mówiła mi, kiedy kupowałem udziały. Pamięta pani?
– Pamiętam, że sprzedałam panu udziały. A co jeszcze mam pamiętać?
– Mówiła pani wtedy, że udziały byłego męża miały być objęte darowizną na rzecz waszych dzieci?
– Tak. Oczywiście, że tak.
– I że w związku z tym kasę za sprzedane udziały pani byłego męża powinny otrzymać wasze dzieci?
– Tak, pamiętam, była o tym mowa, kiedyś, dawno temu, jeszcze przed jego wypadkiem,  ale już nie po rozwodzie  ….

Sokołowski przerwał jej w pół zdania.
– Żadne „ale”. Ważne, żeby pani to potwierdziła.
– Mam powiedzieć, że pan miał przekazać naszym dzieciom pieniądze za sprzedane przez mojego byłego udziały ?
– Tak.
– Ale one nie dostały ani grosza – powiedziała szybko.
– Nie dostały, to prawda, ale jeżeli mi pomożecie, to dostaną – Sokołowski wstał. – Jest o tym mowa w umowie, zawartej między nami. Tam nastąpiło częściowe rozliczenie, ale dała mi pani wolną rękę, jak przejąć resztę udziałów pani męża. Rozliczenie w tym zakresie dopiero mamy negocjować. Warunkiem jest wygrana w sądzie z pani byłym mężem. Pamięta pani?
Ostatnie zdanie powiedział z naciskiem. Obaj z Ratajskim wstali.
– No coś tam pamiętam.
– Dużo zależy od waszych zeznań. Wolę zapłacić wam, niż jemu.
– Czy pani to rozumie? – Ratajski przypomniał o sobie natrętnie  się w nią wpatrując.
– Rozumiem.
– No to my się już pożegnamy. I proszę porozmawiać z dziećmi.

******

Nasze pismo procesowe, zawierające komentarz do opinii biegłego, było krótkie i nie pozostawiało żadnych wątpliwości: punkt po punkcie wykazywaliśmy błędy w ustaleniach i wadliwość rozumowania autora ekspertyzy. Złożyliśmy je w zakreślonym przez sąd terminie. Pismo naszych przeciwników było równie krótkie i w całości koncentrowało się na podtrzymaniu dotychczasowych wniosków procesowych. Rutyna. Sąd wyznaczył na koniec sierpnia kolejną rozprawę. Wezwał na nią świadków oraz biegłego. Odpowiadało nam to, bo trwały wakacje i mieliśmy swoje urlopowe plany, chociaż bezwzględnie podporządkowane harmonogramowi posiedzeń sądu.

W moim kalendarzu przełom sierpnia i września tradycyjnie zajmował rejs po Wielkich Jeziorach Mazurskich. Aby jednak czarter jachtu skończył się dwa dni przed wyznaczonym terminem rozprawy, musieliśmy ten rejs skrócić o tydzień.  Kiedy w przeddzień wyjazdu żegnałem się z panem Piotrem, chcąc uspokoić sumienie, zostawiłem mu jeszcze moje uwagi i sugestie dotyczące naszego planu przesłuchania biegłego. Pan Piotr oczywiście sam świetnie to wszystko wiedział, ale lepiej powiedzieć coś dwa razy za dużo niż raz zapomnieć.

Mazury to kraina jezior i lasów, jeden z najpiękniejszych zakątków Polski, dostępny z lądu dzięki sieci turystycznych tras samochodowych i rowerowych. Ale najbardziej atrakcyjne Mazury są od strony wody. W sezonie, niestety, pełne turystów, poza sezonem zachwycająco pustawe.

Rejs zaczynaliśmy w przystani U Faryja w Rucianem Nidzie. Tam odbieraliśmy wyczarterowaną łódkę, niespełna siedmiometrowy jacht Sasanka 660.
Wyjeżdżałem z synem i moim starym przyjacielem, z którym pierwszy raz na Mazurach byłem jeszcze w latach siedemdziesiątych. Czwarty na jachcie był mój były współpracownik i znakomity żeglarz, na którego mówiliśmy z angielska „captain”.

W planach mieliśmy krótki wypad na nasze ulubione jezioro Nidzkie, otoczone wyniosłymi sosnami Puszczy Piskiej, słynące z czystej wody i muzeum Gałczyńskiego w leśniczówce Pranie. Pierwszy nocleg i kolacja wypadały w legendarnej mazurskiej wsi Krzyże, gdzie w miejscowej tawernie koniecznie trzeba skosztować mazurskiej kuchni: zupy rybnej i smażonych okoni albo sandacza po polsku z młodymi ziemniaczkami. Dla mięsożerców jest oczywiście klasyczny panierowany schabowy z surówką. Na deser polecają pierogi z jagodami lub naleśniki. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Następnego dnia planowaliśmy powrót na szlak przez śluzę na Guziance i jezioro Bełdany prosto do Mikołajek, nazywanych stolicą Mazur. Nocleg w Mikołajkach jest zawsze trudny ze względu na hałaśliwe, portowe życie. Rano ruszaliśmy dalej. Od pogody miało zależeć, czy popłyniemy przez całe Śniardwy na północ  do Okartowa na jezioro Tyrkło, czy też tylko pokręcimy się i prześpimy w bindudze na jez. Kaczerajno. W połowie rejsu, w Ośrodku Wierzba, należącym do Polskiej Akademii Nauk, gdzie znajduje się m.in. przeprawa promowa, obowiązkowo mieliśmy zaliczyć znakomitą pizzę.
Czas na łodzi płynął szybko, a zmieniające się warunki wietrzne, burze i wichury przepędziły myśli o zbliżającej się rozprawie. Wracałem zrelaksowany ale już skupiony na tyle, żeby przypomnieć sobie najważniejsze punkty naszych zamiarów wobec biegłego.
W domu zastałem wiadomość, że termin rozprawy znowu został zniesiony.

******

W poniedziałek przyszedłem do kancelarii jako jeden z pierwszych. Pani Katarzyna szykowała sobie właśnie śniadanie więc już od wejścia poczułem przyjemny zapach świeżo zaparzonej kawy.

– Co się takiego stało, pani Kasiu, że sąd zniósł termin? – zacząłem bez zbędnych wstępów.
– Nie chcieliśmy panu psuć urlopu, ale w czwartek zadzwonili z sądu, że biegły jest chory i nie przyjdzie na rozprawę.
– Nie do wiary ! A do kiedy jest chory?
– Nie wiem. Ale nowy termin będzie wyznaczony niezwłocznie.

Zasiadłem przy biurku i pomyślałem, że jednak mogłem spokojnie jeszcze tydzień żeglować.

******

Termin kolejnej rozprawy sąd wyznaczył na 30 września. Ten termin także został zniesiony z powodu choroby biegłego. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że w dniu poprzedniego posiedzenia sądu, rzekomo chory biegły uczestniczył w rozprawie w sądzie Gorzowie Wlkp. Postanowiliśmy o tym powiadomić sąd w oficjalnie złożonym piśmie, zawierającym wniosek o wyjaśnienie tej sytuacji.

Być może z tego powodu na kolejny termin rozprawy, wyznaczony pod koniec października, biegły wyzdrowiał i stawił się osobiście. Tym razem jednak nie stawiła się żona pana Szymona i ich dzieci.

******

Siedziałem przy kolacji w domu, kiedy zadzwonił telefon. Dzwoniła pani Ewa.

– Panie mecenasie, nie mogłam przyjechać na rozprawę, bo dyżuruję przy łóżku Szymona. W ocenie lekarzy jest to przełomowy moment. Wszystko w rękach Boga. Medycyna jest już bezsilna. Zechciałby mi pan w dwóch słowach opowiedzieć, jak wygląda sytuacja?
– Tak, zaraz pani powiem. Rozprawa zapowiadała się niezwykle emocjonująco. Zeznawać miały dzieci pana Szymona i jego była żona. A na koniec wyjaśnienia miał składać biegły. Byliśmy specjalnie przygotowani. Poszliśmy z panem Piotrem i w asyście aplikantki, która miała nas wspierać dowodowo. I proszę sobie wyobrazić, że do sądu przyszedł tylko biegły.
– Ja się nawet domyślam, dlaczego – powiedziała tajemniczo pani Ewa.
– Taaak?
– Tak. Do Szymona w odwiedziny przyjechał jego cioteczny brat. Nie znałam go. Zresztą szczerze mówiąc, nie znam jego rodziny. Dowiedziawszy się o beznadziejnym stanie jego zdrowia, zadzwonił do mnie z pretensjami. Dostał mój numer telefonu od pielęgniarki. Zapewne to on powiadomił ich o beznadziejnym stanie zdrowia Szymona.
– A to wiele wyjaśnia. Rzeczywiście – przyznałem. Gdyby pan Szymon umarł, jego dzieci będą po nim dziedziczyć. Ciekawa sytuacja – zauważyłem. Sokołowski stracił sojuszników. Przestała ich interesować jego wygrana w procesie, ponieważ dziedziczą po panu Szymonie. Innym słowy gdyby on umarł, będą mieli prawo do spadku po nim. A w skład masy spadkowej wchodzą także roszczenia objęte tym procesem, w tym także reprezentowane przez nas. Bardzo to się ciekawie poukładało.
– No właśnie – cicho powiedziała pani Ewa. – Ale ja wierzę, że będzie żył.
– Ja też – dodałem szybko. – Wracając do przebiegu rozprawy. Hetrzka osobiście się nie pojawił. Przysłał substytuta, którego wspierał adwokat Lewicki. Biegły, początkowo pewny siebie, zupełnie się rozsypał w czasie przesłuchania. W końcu nie potrafił odpowiedzieć na najprostsze pytania.
– No co pan powie!
– Tak, proszę sobie wyobrazić, że na początku sąd ukarał go grzywną za to, że wprowadził go w błąd co do swojej rzekomej choroby. Nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego w okresie zwolnienia lekarskiego, wystawionego na czas pierwszej rozprawy, uczestniczył w innej rozprawie, i to poza Poznaniem.

Wstałem od stołu, na którym stygło drugie danie mojego obiadu i rozsiadłem się wygodnie w fotelu. Samo wspomnienie rozprawy i związanych z nią emocji pozbawiło mnie apetytu.

Na pytania sądu biegły z uporem powtarzał tezy zawarte w opinii. I wtedy sąd oddał głos nam. Po kolei, punkt po punkcie analizowaliśmy poszczególne fragmenty jego opinii. Pan Piotr przygotował sobie precyzyjny plan przesłuchania. Kiedy doszliśmy do miejsca, w którym biegły dla uzasadnienia swoich wniosków sporządził własny bilans, pan Piotr, aby podkreślić znaczenie swojego wystąpienia, wstał i zadał mu kluczowe pytanie : „W sporządzonym przez pana na potrzeby opinii bilansie, brak jest równości po stronie aktywów i pasywów. Potrafi pan to jakoś wyjaśnić ?”
W słuchawce, podobnie jak i na rozprawie zapadła cisza.

– I co on na to ? – spytała wreszcie pani Ewa.
– Nie potrafił odpowiedzieć. Ten sądowy biegły, ekspert od ekonomii i księgowości, stał bezradny na środku sali rozpraw, na wprost stołu sędziowskiego i mamrotał coś niewyraźnie. Czerwony na twarzy grubas, któremu krople potu wystąpiły na czoło w ogóle nie wyglądał na jakiegokolwiek eksperta. Kiedy już wydawało się, że sąd zakończył przesłuchanie, jeszcze raz wstałem i zwróciłem się do sądu o zgodę na zadanie ostatniego pytania. Sędzia przewodnicząca skinęła głową, więc siadając na swoim miejscu rzuciłem w stronę biegłego:
-„Jest pan biegłym z listy biegłych sądowych. Jak by pan, jako biegły tej specjalności, ocenił opinię, w której bilans nie wykazuje równości po stronie aktywów i pasywów?”
– I co dalej?
– Siedzący ze mną pan Piotr aż jęknął i powiedział szeptem z uznaniem : „Bardzo sprytnie.”
– A biegły?
– No cóż. Nie miał wyjścia. Przyznał, że taka opinia – jak to sam sformułował – jest nic nie warta i nie zasługuje na uwzględnienie. Tak to pogrążył się jeszcze bardziej, chociaż już leżał na obu łopatkach. Pan Piotr wykorzystał sytuację i szybko spytał biegłego, czy na potrzeby sporządzenia tej opinii otrzymał może od kogoś jakąś propozycję finansową. Oczywiście zaprzeczył, ale brzmiało to równie niewiarygodnie.
– Sąd ogłosił natychmiast potem postanowienie, w którym odmówił biegłemu przyznania wynagrodzenia i nakazał zwrot wypłaconej zaliczki. Ponadto zdecydował się powiadomić o wszystkim prezesa sądu, prowadzącego listę biegłych sądowych. Na koniec z urzędu powołał nowego biegłego. Tak to, prawdopodobnie, skończyła się kariera sądowa tego, pożal się Boże, eksperta.

Rozmawialiśmy jeszcze czas jakiś o naszych dalszych planach. Nie ma co ukrywać, wiele zależało od stanu zdrowia pana Szymona. Mieliśmy przed sobą wiele kolejnych miesięcy postępowania. Nowy biegły, choć pewnie dużo bardziej rzetelny, musiał mieć czas, aby zapoznać się ze sprawą i sporządzić nową opinię. Wstępnie szacowałem, że kolejna rozprawa odbędzie się najwcześniej wiosną następnego roku. Pani Ewa miała nas na bieżąco informować o stanie zdrowia pana Szymona.

******

Zafrasowaną i stropioną miał twarz mój kolega radca prawny, kiedy niespodziewanie następnego dnia złożył mi wizytę. Za oknem słoneczna pogoda zachęcała kolorami liści do jesiennych spacerów z aparatem fotograficznym
– Ja się do tego zawodu już chyba nie nadaję – wyznał posępnie, a jego zły humor zupełnie na pasował do mojego nastroju.
– Co się stało?
– Od ponad dwudziestu lat prowadzę własną kancelarię. Na początku można było zupełnie nieźle żyć z przyznawanych przez sąd kosztów zastępstwa procesowego i wynagrodzenia za tworzenie taśmowo różnych eksportowo –importowych spółek. Rynek usług prawnych dopiero się tworzył. Samodzielnych kancelarii prawnych było niewiele. Pamiętam, że najważniejszą w tamtym czasie umiejętnością było znalezienie (tu znacząco zmrużył oko) życzliwego notariusza, który poza kolejką i szybko sporządzał umowy spółki. To były jeszcze czasy Państwowego Biura Notarialnego. Oficjalne terminy były półroczne. A czas to pieniądz. Wszystkim się spieszyło. Pamiętasz?
– Oczywiście, że pamiętam.
– Można było na tym nieźle zarobić. Potem z roku na rok było już tylko coraz gorzej. Zmieniły się przepisy o kosztach zastępstwa procesowego, obniżyły przyznawane przez sąd wynagrodzenia, a powstanie prywatnych biur notarialnych spowodowało, że każdy mógł z dnia na dzień, bez pośrednictwa radcy prawnego, sporządzić u notariusza niezbędne dokumenty. Trzeba było szukać nowych klientów. Założyłem kilkuosobową kancelarię, z sekretarką, studentami i aplikantami, pracującymi nad sprawami, które z coraz większym trudem udawało mi się pozyskać. Rosła konkurencja, rosły wymagania pracowników, rosły też oczekiwania klientów. Malało jedynie moje wynagrodzenie. Trzeba było pomyśleć o racjonalizacji kosztów, ale i w tej mierze trudno było o sukcesy, bo wszystko drożało: lokal, energia elektryczna, specjalne prawnicze programy komputerowe etc. Malały pewnie jedynie koszty połączeń w telefonii komórkowej, choć łączne koszty komunikacji oczywiście także rosły.

Tu przerwał na chwilę i poprosił o wodę. Próbowałem poprawić mu humor, opowiadając aktualne anegdoty o zawodzie adwokata, ale go nie rozbawiłem.

– W ostatnich trzech latach – ciągnął niepocieszony dalej – systematycznie rośnie kwota zadłużenia moich klientów wobec kancelarii. Dziś jest to już kilkaset tysięcy złotych. Wystawiam faktury a do nich załączam szczegółowe rozliczenia: dla każdego klienta osobne: wynagrodzenie za wykonane czynności, delegacje, wyłożone za klienta koszty i opłaty sądowe, koszty biegłego, opinie, ekspertyzy etc.
– Od tych faktur, co miesiąc, dwudziestego każdego miesiąca, odprowadzam podatek dochodowy, a dwudziestego piątego – VAT. Za siebie i za pracowników odprowadzam składki ZUS. Skąd brać na to środki, gdy klienci nie płacą rachunków? A jeszcze wynagrodzenia pracowników, czynsz, leasing komputerów… Musiałem wziąć kredyt obrotowy. Robiłem to w nadziei, że sytuacja się poprawi. Tymczasem jest gorzej. Coraz więcej klientów mi nie płaci. Jeżdżę do nich na osobiste rozmowy, proszę, tłumaczę, niekiedy muszę posłużyć się groźbą skierowania sprawy do sądu. Rzadko to robię, bo można w ten sposób stracić klienta. Zresztą nie zauważyłem, żeby na kimś zrobiło to wrażenie. Sytuacja finansowa moich klientów jest podobna do mojej. Oni także wystawili faktury, odprowadzili zobowiązania wobec urzędów skarbowych oraz ZUS i nie otrzymali zapłaty od swoich dłużników. To jest efekt domina.

Znowu zamilkł. Ze swojej eleganckiej skórzanej teczki wyciągnął pismo z Państwowej Inspekcji Pracy i położył na moim biurku.

– Czytaj – mówi.

Było to zawiadomienie o wszczęciu kontroli, zapowiedzianej w ciągu 7 dni od daty wystawienia pisma.

– Zwolniłem dziewczynę, która pracowała u mnie jako sekretarka. Polecił mi ją kiedyś znany adwokat, Marcin Hertzka.. Pracowała z nim przez czas jakiś i szukał dla niej dobrej posady. Podobno łączy ich coś więcej niż  – zawiesił głos wywracając oczami – stosunki służbowe. Do jej obowiązków u mnie należało m.in. prowadzenie akt personalnych pracowników kancelarii i dopilnowanie, aby znajdowały się tam odpowiednie dokumenty, zaświadczenia o zdolności do pracy, przebytych szkoleniach etc. Zaniedbała całkowicie te sprawy. Przede wszystkim jednak nie nadawała się do pracy w kancelarii, bo nie dbała o terminy. Nie zwolniłem jej od razu. Szukałem dla niej innego zatrudnienia i kiedy znalazłem, uzgodniłem, że rozstaniemy się w drodze porozumienia stron po wykorzystaniu przez nią 16 dni urlopu za rok ubiegły. Już trzeciego dnia po odejściu na urlop przysłała mi pocztą zwolnienie lekarskie. Od psychiatry. Powszechnie wiadomo, że zwolnienia od psychiatry zapowiadają wielomiesięczną chorobę. Uznałem, że wszystkie wcześniejsze ustalenia nie są wiążące. W odpowiedzi na to złożyła na mnie skargę do Państwowej Inspekcji Pracy. Mogę się tylko domyślać, że zapowiedziana kontrola została sprowokowana jej precyzyjnym doniesieniem.

Patrzyłem na niego z zainteresowaniem słuchając jego opowieści.

– Gdzie się nie ruszę, jest mecenas Hertzka – pomyślałem.
– Jednym słowem, szukasz prawnika ? – spytałem chcąc zakończyć ten etap rozmowy jakąś puentą.
– A znasz kogoś, kto specjalizuje się w obsłudze prawnej innych kancelarii ?
Mówiąc szczerze, nie znałem. Umówiliśmy się na spotkanie w następnym tygodniu, ale nie przyszedł. Nikt nie mówił, że będzie łatwo i przyjemnie prowadzić kancelarię prawną. Jak to już kiedyś tłumaczył mi mój bardziej doświadczony kolega, w naszej pracy najpierw musimy się zmierzyć z naszymi klientami, następnie z sądem a dopiero na końcu z przeciwnikiem procesowym.

******

Agnieszka z wielką satysfakcją odbierała gratulacje. Właśnie złożyła ślubowanie przed dziekanem Okręgowej Rady Adwokackiej. Od tego momentu była pełnoprawnym adwokatem. Miała w planach różne atrakcyjne pomysły, aby uczcić ten dzień, ale plany musiała zmienić, kiedy dowiedziała się, że Marcin ma nową dziewczynę. Niby wiedziała, że to się tak skończy , ale mimo to była zaskoczona. Liczyła po cichu na to, że ich związek przetrwa do końca sprawy Szymona S. Okazało się jednak, że jest inaczej. Nie przyszedł nawet na jej ślubowanie, choć jeszcze niedawno obiecywał wspólną kąpiel w szampanie z tej okazji. Obiecała sobie, że nie będzie rozpaczać, ale łzy same cisnęły się jej do oczu. Odrzuciła zaproszenia przyjaciół z roku i pojechała do rodziców. Oni naprawdę cieszyli się z jej sukcesu. Wieczorem zadzwonił z gratulacjami Piotr. Był miły i uprzejmy, ale bardzo oficjalny. Na koniec przekazał pozdrowienia dla mecenasa Hertzki. Wyjaśnił  że widział się z ich wspólnym kolegą, który wrócił do Polski z USA. Pracował tam jakiś czas jako bramkarz w modnym klubie disco w Miami. Ten kolega zapamiętał, że Agnieszka bawiła się w Miami na Sylwestra ze znanym adwokatem z Berlina.

– Byliście parą ? – spytał nie ukrywając zdziwienia w głosie.
– Tak, ale o już nieaktualne – zdążyła krótko skomentować.
– Jeszcze raz gratuluję  i do zobaczenia –  szybko rzucił Piotr i chciał się rozłączyć, ale Agnieszka weszła mu w pół słowa.
– Wiesz jak Cię nazywają w kancelarii Hertzki?
– Mnie? – zdziwił się.
– Tak, ciebie. Po rozprawie, w której rozjechałeś biegłego, masz u nas ksywkę Bulterier.
– To chyba nie jest komplement?
– No nie wiem – udało się jej roześmiać. – Zadzwoń kiedyś – dodała.
– Jasne, do widzenia.

******

Znowu minęło kilka miesięcy. Na początku roku bardzo polepszył się stan zdrowia pana Szymona. Jeszcze w grudniu odzyskał przytomność, a krótko po tym poprawiły się wszystkie wyniki. Wkrótce opuścił szpital. Miał częściowy niedowład prawej strony ciała. Czekała go długotrwała rehabilitacja. Ale najgorsze, że w następstwie udaru cierpiał na afazję co sprawiało ogromne problemy w komunikowaniu się z otoczeniem. Prawie nie mówił, musiał się tego na nowo nauczyć, co wymagało wszczęcia kosztownych zajęć z logopedą. Wszystko to kosztowało krocie, a tymczasem prezes Sokołowski od wielu miesięcy nie przekazywał na jego konto żadnych środków. Pani Ewa była ze mną w stałym kontakcie. Przekazałem jej znaczne kwoty na fizjoterapeutów i dalsze leczenie. Jak sam pan Szymon podkreślał, była to pożyczka, którą zwróci po zakończeniu procesu.
W marcu sąd rozesłał do stron nową opinię biegłego oraz wyznaczył w połowie kwietnia kolejną rozprawę. Tym razem opinia była jednoznacznie dla nas korzystna. Biegły po przeanalizowaniu wszystkich dokumentów księgowych wycenił wartość jednego udziału w chwili przeprowadzenia transakcji sprzedaży na kwotę dziesięciokrotnie wyższą niż wpisana w kontrakt. W całości potwierdzało to naszą argumentację i wnioski. Stawało się jasne, że panu Szymonowi należała się dziesięciokrotnie wyższa należność za sprzedane udziały niż narzucona przez prezesa Sokołowskiego. Byliśmy zachwyceni. Ta opinia w całości wykazywała zasadność naszego pozwu.
Z niecierpliwością czekaliśmy na rozprawę. Bardzo ostrożnie przekazaliśmy dobre wiadomości panie Ewie. Miała, według swojego wyczucia i uznania, przekazywać je panu Szymonowi. A pan Szymon, dowiedziawszy się o tym, zaczął bardzo szybko odzyskiwać zdrowie.
Tuż przed rozprawą otrzymaliśmy od naszych przeciwników pismo procesowe, pod którym mecenas Hertzka podpisał się osobiście. Pismo kwestionowało zasadność ustaleń i wniosków zawartych w nowej opinii. Jednocześnie nasi przeciwnicy ponownie złożyli wniosek o przesłuchanie dzieci i byłej zony pana Szymona.

******

Prezes Sokołowski z nieodstępującym go na krok ochroniarzem zjawił się nagle w kancelarii mecenasa Hertzki. Był wzburzony i zagniewany. Wyglądał tak, jakby się w krótkim czasie postarzał. Mecenas natomiast przeciwnie – właśnie wrócił z Wysp Kanaryjskich, opalony, zrelaksowany i pewny siebie. Ubrany w elegancki granatowy garnitur przygotowywał się właśnie do rozprawy w dużej karnej sprawie opisywanej ostatnio w gazetach.

– Pan mi obiecywał, że wygramy tę sprawę. A wygląda na to, że ją przegrywamy. Zapłaciłem panu tyle ile pan żądał. To była duża kwota. I co ja za ta kwotę otrzymuję? Zbliżającą się klęskę?
– Myli się pan. Nie obiecywałem panu, że wygramy tę sprawę. To nie ja wydaję wyroki. Moim zadaniem było przekonać sąd, że ma pan rację, korzystając z argumentów i dowodów, które otrzymałem lub wydostałem od pana albo sam wykreowałem. Moim zadaniem było prowadzenie tej sprawy z tzw. należytą starannością. Powiem panu, panie prezesie, że wywiązałem się z tego zadania w znacznie szerszym zakresie. Ta sprawa jest w gruncie rzeczy prosta. Powinna się zakończyć na pierwszej, najpóźniej drugiej rozprawie. Pańską porażką, szanowny panie. Tymczasem trwa już  trzy lata. Samo przesłuchanie stron w pierwszej instancji sąd prowadził przez kilkanaście rozpraw. Robiliśmy to, aby zyskać na czasie. Przypomnę, że miał pan negocjować ugodę. Pamięta pan ? – I nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej. – Pan jednak uwierzył, że wygra tę sprawę, więc o negocjacjach ugodowych dawno pan zapomniał. A teraz jest już na nie za późno .

Prezes słuchał w milczeniu. Rzadko mu się to zdarzało, ale był bezradny. Jego ochroniarz przyglądał mu się ze zdziwieniem.

– Ale to jeszcze nie jest koniec sprawy. Ja do końca nie straciłem nadziei na wygraną . – Hertzka strzepnął niewidoczny pyłek z marynarki

– Nie lubię przegrywać. Złożyliśmy kolejne wnioski dowodowe. Chcemy przesłuchać naszych świadków. Chcemy kolejnego biegłego. Te wnioski będą rozpatrywane przez sąd na następnym posiedzeniu. Nie składamy broni. Zapewniam także pana, że nawet, jeżeli wyrok będzie niekorzystny, choć – jak przed chwilą zauważyłem – niczego bym jeszcze nie przesądzał, z całą pewnością będziemy składać kasację do Sądu Najwyższego.
– Na mój koszt – cierpko stwierdził Sokołowski.
– No oczywiście, że na pański. Chyba, że chciałby pan, ażebym wystąpił o zwolnienie pana z kosztów sądowych. Może też pan próbować wystąpić o adwokata z urzędu. Ale osobiście odradzam. Niech pan pomyśli o jakiejś propozycji ugodowej, choć na to, jak już zauważyłem wcześniej, jest mocno za późno.

Idziemy panie prezesie – Ratajski pochylił się nad prezesem – idziemy, zanim powie pan za dużo.

******

Dzień rozprawy był piękny, słoneczny i jak na kwiecień przystało bardzo wiosenny. Nieopodal budynku sądu żółciły się nieśmiało pierwsze forsycje. Na błękitnym niebie pojawiły się wprawdzie jakieś drobne chmurki, ale w niczym nie zakłócało to naszego pogodnego nastroju. Na rozprawę wybraliśmy się panem Piotrem samochodem. Zostawiliśmy go jednak na dość odległym od sądu apelacyjnego parkingu. Pod samym sądem, jak i w jego bezpośrednim sąsiedztwie, nie było gdzie zostawić samochodu. A poza tym spodziewaliśmy się kilkugodzinnego posiedzenia, więc chcieliśmy się przejść i nacieszyć wiosenną pogodą.
Wchodząc do sądu minęliśmy z boku stanowiska ochrony sądowej i bramki bezpieczeństwa. Zauważyłem półgłosem, że wystarczy mieć togę przewieszoną przez ramię, żeby łatwo przejść wszystkie kontrole.

– Nie zawsze, ale rzeczywiście tak się zdarza – potwierdził pan Piotr, który ostatnio znacznie częściej bywał w sądach niż ja.

Windą wjechaliśmy na drugie piętro. Czekała tam już pani Ewa, która specjalnie na rozprawę przyjechała dzień wcześniej. Pod salą rozpraw stał już prezes Sokołowski, adwokat Hertzka i dwaj inni prawnicy. Przywitaliśmy się z nimi na odległość. Nie miałem najmniejszej ochoty na wymianę grzecznościowych uprzejmości. Postępowanie przed sądem to rodzaj spektaklu. Każdy uczestnik ma w nim swój udział. Oni grali swoje role, a my swoje. Nie jest też konieczne wychodzenie poza zakres tej roli. Nawet nie powinno tak być, bo może się potem okazać, że zostało to błędnie zinterpretowane przez strony. Zdarzyło mi się kiedyś, że moja klientka złożyła na mnie skargę do rzecznika dyscyplinarnego za to, że się zbyt uprzejmie przywitałem z pełnomocnikiem jej procesowego przeciwnika. Uznała, że zdradzam jej interesy i straciła do mnie zaufanie. Bywa i tak.
Krótko potem nadszedł biegły.

Po kilku minutach oczekiwania, sprawa została wywołana przez protokolantkę. Sale rozpraw w sądzie apelacyjnym nie są zbyt duże. Za stołem sędziowskim siedziało trzech sędziów, u szczytu stołu siadła protokolantka. Zajęliśmy nasze miejsca po prawej  stronie stołu sędziowskiego.
Przewodnicząca powitała nas oficjalnie, przepraszając za kilkuminutowe opóźnienie. Chwilę potem poprosiła na środek sali biegłego. My nie mieliśmy do niego pytań, ale Hertzka i jego zespół owszem. Próbowali wyprowadzić go z równowagi, zadając mu pytania sugerujące nieobiektywną ocenę materiału dowodowego. Biegły jednak spokojnie i bardzo rzeczowo wyjaśniał, w jaki sposób wyliczył wartość udziałów w dacie ich sprzedaży. Szczegółowo przeanalizował sytuację gospodarczą spółki, jej aktywa i pasywa, rachunek wyników. Mimo to mecenasi prezesa na zmianę, zadawali szybkie pytania. Biegły nie zdążył odpowiedzieć na jedno, a już otrzymywał następne. Musiałem wstać i zwrócić uwagę sądu na ten naganny styl przesłuchania.
Zanim jednak sąd zdążył zareagować, biegły uśmiechnął się i z rozbrajającą szczerością zwrócił się w moją stronę :

– Panie mecenasie, ja sobie poradzę. – Spojrzał na naszych przeciwników. – Proszę o następne pytanie.
– Panowie – rzuciła sędzia przewodnicząca – proszę o spokój. A pan, panie biegły, ma odpowiadać na pytania, a nie komentować .
– Tak jest, wysoki sądzie – biegły skłonił się w stronę sądu.
Ta sytuacja zupełnie ostudziła entuzjazm panów mecenasów. Zadali jeszcze dwa mało istotne pytania i zamilkli.
– To wszystko? – Sędzia przewodnicząca wpatrywała się z uwagą w Hertzkę.
Szybko wstał, poprawił togę na ramionach, pochylił się nad swoimi notatkami i potwierdził:
– Tak, dziękujemy już panu biegłemu. Jego stanowisko jest całkowicie sprzeczne z dotychczasowymi ustaleniami, dokonanymi w tej sprawie. Co więcej, podobnie jest w sferze wielu wniosków. Obecny biegły wyraźnie wydaje się być po stronie powoda – przerwał i spojrzał groźnie na biegłego. – Nie znamy się na tym zarówno my prawnicy, pełnomocnicy stron, jak i wysoki sąd. – Dramatycznie zawiesił głos i zwrócił się w stronę sądu. – Dlatego wnosimy o rozważenie przez zespół orzekający naszego wniosku o powołanie eksperta, który zająłby się obiektywnie ustaleniem stanu spółki z daty sprzedaży udziałów. Chcielibyśmy także prosić wysoki sąd o rozważenie naszego wniosku w sprawie uwzględnienia wniosku o przesłuchanie w charakterze świadków byłej zony i dzieci powoda. Wniosek pierwotny w tej sprawie znajduje się już w naszej apelacji, ale ponowiliśmy go w naszym ostatnim piśmie procesowym.

– Tak wiem – powiedziała sędzia przewodnicząca . – Ogłaszam 10 minut przerwy. Proszę opuścić salę rozpraw. – Możecie państwo zostawić wasze torby i akta – dodała szybko, gdy mecenasi zaczęli pakować swoje dokumenty i kodeksy.

Na korytarzu staliśmy w milczeniu obok siebie, ściśnięci jak w autobusie w popołudniowym szczycie komunikacyjnym. Zrobił się tłok, ponieważ w obu sąsiednich salach także odbywały się rozprawy, a korytarze w budynku sądu były wąskie i niezbyt długie.
Po chwili poproszono nas do środka.
Sędzia przewodniczą zaczęła mówić zanim usiedliśmy:
– Proszę państwa, sąd postanowił oddalić wszystkie pozostałe wnioski dowodowe. Jednocześnie informuję, że wyrok zostanie ogłoszony 15 maja bieżącego roku o godzinie 13.30 w tej samej sali. Proszę odnotować – zwróciła się do protokolantki – że strony przyjęły termin publikacji wyroku do wiadomości.

Przewiń do góry