Pozew złożyliśmy w czerwcu 2005 roku. Jego przygotowanie łączyło się z próbą uzyskania dla naszego klienta zwolnienia od kosztów. Prawo daje taką możliwość. Można się starać o całkowite lub częściowe zwolnienie od kosztów sądowych, ale tylko wtedy, gdy sytuacja materialna uzasadnia taki wniosek. W naszej ocenie dochody pana Szymona były na tyle niskie, że nie stać go było na uiszczenie kilkudziesięciu tysięcy złotych wpisu sądowego. Nawet gdyby udało mu się zdobyć takie środki, miałoby to istotny wpływ na jego życiową i finansową sytuację. Innymi słowy, argumentowaliśmy w naszym wniosku, gdyby uiścił cały wpis sądowy, obniżyłby się jego i tak niezbyt wysoki poziom życia. Ta inicjatywa udała się nam tylko częściowo, ponieważ sąd doszedł do przekonania, że może zwolnić naszego klienta od kosztów sądowych, ale tylko w zakresie kwoty przekraczającej 50 tys. złotych. Tak więc aby prowadzić proces, owe 50 tysięcy trzeba było jednak wyłożyć.
Musieliśmy więc rozważyć choćby częściowe dofinansowanie pana Szymona z naszych, kancelaryjnych źródeł.
Podjęliśmy to ryzyko.
Nasza codzienna praca nie koncentrowała się na tej jednej sprawie. W kancelarii obsługiwaliśmy na stałe wielu klientów. Były to firmy prowadzące przeróżne rodzaje działalności, ale także wcale niemała grupa osób prywatnych. Uzyskiwane z tej działalności przychody pozwalały na sfinansowanie sprawy pana Szymona .
W tym samym mniej więcej czasie, któregoś dnia, przechodząc koło Sądu Rejonowego przy ulicy Młyńskiej w Poznaniu spotkałem adwokata Marcina Lewickiego, znanego mi jeszcze ze starych czasów z pracy w sądzie. Przywitał się ze mną jakoś tak dziwnie, bez dowodów sympatii, którą zawsze okazywał. Spytał, czy wiem, jaki jest wynik postępowania o zwolnienie od kosztów w sprawie pana Szymona. Spojrzałem na niego zdziwiony.
– Znasz pana Szymona?
– Osobiście nie znam. Ale jestem pełnomocnikiem prezesa Sokołowskiego. – Wyglądał na bardzo zrelaksowanego, całkowicie spokojnego o wynik ewentualnego procesu, a jego pytanie było zadane przypadkiem, na marginesie, jakby to nie było nic ważnego. Błyskawicznie skojarzyłem, że pracował z mecenasem Michałem Malinowskim, a ten przez całe lata obsługiwał firmę pana Szymona. Panowie mecenasi mieli nawet kiedyś jedną, wspólną kancelarię. I zapewne takie było jego źródło informacji. Tłumaczyło to także fakt, że pracował dla prezesa Sokołowskiego. Myślę, że mecenas Malinowski nie chciał prowadzić tego procesu. Musiałby wystąpić przeciwko swojemu byłemu klientowi. Zlecił więc prowadzenie sprawy współpracownikowi i dobremu znajomemu, przy okazji świetnemu cywiliście, który w latach 80. najpierw zasłynął na Wydziale Prawa UAM interesującymi komentarzami do wyroków Sądu Najwyższego w sprawach cywilnych, a następnie przez jakiś czas orzekał jako sędzia w Sądzie Wojewódzkim w Poznaniu.
Odpowiedziałem mu, z równie obojętną miną, że nie wiem, jaki jest wynik postępowania o zwolnienie od kosztów, bo to nie ja prowadzę tę sprawę, tylko mój aplikant. Ale obiecałem, że jak się dowiem, to mu dam znać. Nie był zainteresowany. Przynajmniej tak mi powiedział i niespiesznie poszedł w swoją stronę
Mniej więcej w tym samym czasie, prezes Sokołowski przestał wypłacać panu Szymonowi raty za kupione od niego udziały. Przypomnę, że umowa stanowiła, że przez 10 lat będzie mu wpłacał co miesiąc równowartość 1000 franków szwajcarskich. I właśnie te raty przestały przychodzić na adres w Warszawie. Zapewne jako konsekwencja naszego wezwania do zapłaty. Mieliśmy więc okazję przekonać się, że prezes Sokołowski nie sprzeda tanio swojej skóry, a te typowo restrykcyjne działania wymierzone były zapewne w osłabienie możliwości i woli walki przeciwnika.
Po złożeniu pozwu, kilka miesięcy zajęło sądowi rozpatrzenie wspomnianego wcześniej wniosku o zwolnienie od kosztów. Ostatecznie zdecydowaliśmy się sfinansować połowę wpisu sądowego, a drugą część pokrył pan Szymon, zaznaczając, że to ostatnie jego i pani Ewy zaskórniaki. Nalegał, żeby dołożyć starań, aby sąd jak najszybciej rozstrzygnął sprawę.
Nie byłem tu optymistą, ale mimo to we wrześniu 2005 roku osobiście udałem się do przewodniczącego wydziału Sądu Okręgowego, do którego wpłynęła sprawa. Zależało mi, by objął on nadzorem postępowanie, w szczególności co do jak najszybszego przeprowadzenia procesu. Tłumaczyłem, że mój klient nie ma z czego żyć, a jego sytuacja materialna jest bardzo trudna: jest schorowany i znajduje się w okresie rehabilitacji. Rozstrzygnięcie, którego dotyczy proces, ma decydujące znaczenie w poprawie jego sytuacji materialnej. Sędzia przewodnicząca, z którą rozmawiałem osobiście w jej gabinecie, wysłuchała mnie uważnie. Dowiedziałem się przy okazji, który z sędziów wydziału dostał tę sprawę. Zastrzegła jednocześnie, że chociaż z oczywistych powodów nie może niczego nakazywać sędziemu prowadzącemu sprawę, ale może dopilnować, aby w sprawie nie było jakiejś niepotrzebnej zwłoki.
Mimo to, pierwszą rozprawę Sąd wyznaczył ponad pół roku później. Ale wtedy wiedzieliśmy już dużo więcej.
Chyba także jeszcze we wrześniu 2005 roku siedziałem w kancelarii i przeglądałem jakieś akta, kiedy zadzwonił do mnie kolega ze szkoły.
– Cześć. Znalazłbyś dla mnie chwilę? Musimy o czymś pogadać – zaproponował.
– To wpadnij na kawę, będę dzisiaj cały dzień w biurze.
– Zajrzę jutro, odpowiada ci to?
– Odpowiada.
Przyszedł koło południa. Elegancko ubrany, długie, jasne włosy zaczesane na ramiona, marynarka Versace – widać było, że mu się powodzi. Przynajmniej tak miało wyglądać. Był znany z tego, że bywał w najlepszych poznańskich domach, przyjaźnił się z najbardziej wpływowymi ludźmi biznesu i sportu. Wiedziałem jednak, że jego dobra sytuacja finansowa jest mocno wątpliwa. Jakiś czas wcześniej ulokował znaczne środki w nieudany interes i do tej pory nie oddał jeszcze zaciągniętych kredytów i, co gorsza, prywatnych pożyczek.
Po rutynowej wymianie uprzejmości złożył mi ofertę:
– Mam znajomego – powiedział – który chciałby ci złożyć świetną propozycję. Ja osobiście jestem tą propozycją zachwycony. Chciałbym, żeby mi taką propozycję ktoś złożył.
– Tak?
– Tak – odpowiedział. – Propozycja jest następująca:. masz nic nie robić, a dostaniesz za to pieniądze – przyglądał mi się uważnie . – No, nie uważasz, że to jest świetna propozycja? Nic nie robisz i jeszcze dostajesz za to kasę – patrzył mi prosto w oczy.
Od razu zrozumiałem, w czym rzecz. Mam zostawić sprawę pana Szymona, a dostanę za to działkę . Pomyślałem, że ciekawe na ile mnie wycenili i spytałem:
– Przyszedłeś mnie przekupić? A o jakiej kasie mówisz?
– No wiesz, na przykład 10 tysięcy złotych – nie przestawał mi się przyglądać.
„10 tysięcy za wyłączenie się ze sprawy o minimum 4 miliony złotych” – pomyślałem. Zapewne się targują, a to pewnie propozycja wyjściowa. Powinienem pewnie teraz podać własną ofertę, żeby temat pociągnąć.
– Nie jestem zainteresowany. Wiem o czym mówisz, domyślam się, czego ta propozycja dotyczy, ale powiedz swojemu znajomemu, że mnie to nie interesuje.
– Taaak. No to nie ma tematu. To tylko i wyłącznie do twojej wiadomości. Jeśli ciebie to nie interesuje, zapomnij o mojej wizycie.
I zaraz wyszedł.
Trudno było mi zapomnieć o tych odwiedzinach, szczególnie dlatego, że wyobraziłem sobie podobne wizyty składane zapewne przez innych wspólnych znajomych poprzednim pełnomocnikom mojego klienta. Nie wiem tego na pewno, ale ich późniejsze zachowanie, szczególnie zachowanie mecenasa Trąbczyńskiego, daje wiele do myślenia. Sądzę, że właśnie tak się to odbyło. Odpowiednio dobrana argumentacja. W ich mniemaniu, pijaczyna nie zasługiwał na pomoc.
Kilka dni później dowiedzieliśmy się, że po stronie prezesa Sokołowskiego pojawił się kolejny, bardzo poważny przeciwnik.
*******
Marcin Herzka energicznie otworzył drzwi swojego gabinetu. Siedząca tam przy stole młoda kobieta aż podskoczyła na krześle. Spojrzał na nią zdziwiony.
– Agnieszko, co się tak wystraszyłaś? To tylko ja, twój szef i patron – uśmiechnął się promiennie, pokazując starannie wypielęgnowane białe zęby. Wiedział, że w tej wersji działa zabójczo na kobiety. Lubił to jednak co jakiś czas sprawdzić.
– Napisałaś pismo w sprawie spadkowej po pani baronowej Langerfeld? – spytał i nie czekając na odpowiedź, wziął do ręki kartkę papieru, leżącą na jego biurku. Dziewczyna wstała.
– Tak – odpowiedź na jego pytanie była już mocno spóźniona. Był pewny siebie i potrafił bezbłędnie to wykorzystać. Szczególnie w relacjach z aplikantkami. Agnieszka już przy pierwszym spotkaniu zrobiła na nim wrażenie. Przyjął ją do pracy w kancelarii z polecenia zaprzyjaźnionego lekarza, specjalisty od dolegliwości kardiologicznych. Na razie nic mu nie dolegało, ale lata lecą i trzeba było budować fundamenty właściwych relacji ze służbą zdrowia.
– Dobrze napisane. Zanieś do sekretariatu. Niech to naniosą na naszą firmówkę i wyślą do sądu. Ok? – patrzył na nią z nieukrywaną przyjemnością.
– Piękna z ciebie dziewczyna – podszedł do niej i dotknął delikatnie jej włosów. – Idź już – lekko popchnął ją w stronę drzwi. Zadzwonił telefon komórkowy.
– Adwokat Herzka, słucham – powiedział do słuchawki starannie wymawiając każde słowo.
– Mówi Sokołowski. Chciałbym potwierdzić, że przyjmuję pańskie warunki. Pierwsze 50 tysięcy podeślę panu jutro.
*******
Jedną z najbardziej znanych w zachodniej Polsce kancelarii radcowsko-adwokackich, specjalizującej się głównie w sprawach karnych oraz gospodarczych na styku prawa niemieckiego i polskiego był oddział sieciowej kancelarii Muller und Muller, której główna siedziba mieściła się w Niemczech. Na czele poznańskiego oddziału stał od lat adwokat Marcin Herzka. Prawdziwy celebryta wśród prawników. Od wielu lat uważany za świetnego obrońcę. Funkcjonujący na rynku jako jeden z najdroższych, najlepiej opłacanych adwokatów. Rzadko występował w sprawach cywilnych, bowiem jego specjalnością były najbardziej znane i zawiłe procesy karne, często opisywane szeroko w mediach. Miał jedną zasadniczą cechę, którą cenią wszyscy klienci. Wygrywał trudne sprawy. Czasami sprawiedliwości i zczęściu trzeba pomóc, więc wielu jego klientów decydowało się na tak kosztownego pełnomocnika i obrońcę.
I pewnie dlatego prezes Sokołowski zdecydował się na wynajęcie Herzki. Miał już wprawdzie świetnego cywilistę, ale mecenas Herzka, niezależnie od znakomitej opinii, słynął także z tego, że pozostawał w bardzo przyjaznych relacjach z większością sędziów. I to nie na tych najniższych szczeblach sądowej hierarchii, ale na poziomie sądów wyższych instancji. Krótko mówiąc był tam również ceniony i szanowany. Być może, czego nie udało nam się ustalić, były także jeszcze inne powody, dla których pojawił się w tej sprawie. Dochodziły do nas różne plotki. Jedna z nich mówiła, że wychowywał się w jednej piaskownicy z sędzią, która prowadziła sprawę.
Mecenas Herzka był interesującym i intrygującym mężczyzną. W wieku około 50 -ciu lat imponował wysportowana sylwetką. Podobno świetnie grał w tenisa i golfa. Zawsze dobrze ubrany i ładnie opalony. Nosił się niekiedy z niedbałą elegancją, zakładając np. czarny golf do jasnoniebieskiej, kaszmirowej marynarki. Był uprzejmy, rzeczowy i konkretny, ale potrafił też być arogancki i niesympatyczny wobec strony przeciwnej. Tę umiejętność odpowiednio wykorzystywał na potrzeby zrobienia wrażenia na swoich klientach. Mają oni wtedy satysfakcję, że wynajęli mecenasa, który skutecznie zaszedł za skórę ich przeciwnikom. Pewnie to także jedna z cech, która pozwalała go umieszczać na najwyższej półce w środowisku poznańskich adwokatów. I to właśnie on pojawił się jako pełnomocnik procesowy prezesa w naszej sprawie. Niewykluczone, że właśnie jego uczestnictwo spowodowało, że aż 7 miesięcy czekaliśmy na wyznaczenie przez sąd pierwszej rozprawy. Nam się spieszyło. Naszym przeciwnikom nie.
******
Jesienią 2005 roku złożyliśmy wniosek o częściowe cofnięcie pozwu. Nie wchodząc w szczegóły proceduralne muszę wyjaśnić, że dotyczył on tej części pierwotnego żądania, która obejmowała roszczenia alternatywne. Obecnie uznaliśmy je za bezprzedmiotowe. Mieliśmy do tego prawo i tak też postąpiliśmy. Sąd w takiej sytuacji, zgodnie z procedurą, obowiązany był w tej części postępowanie umorzyć. I tak zrobił.
Ale, wydając stosowne postanowienie, sąd całkowicie niezgodnie z przepisami zasądził od nas na rzecz prezesa Sokołowskiego 7 200,- złotych tytułem kosztów adwokackich. Tak, jakbyśmy w tym zakresie przegrali sprawę. Absurdalne, bo choć sprawa się jeszcze nie zakończyła, winni byliśmy już teraz zwrócić drugiej stronie koszty adwokackie. Oczywiście, złożyliśmy na to postanowienie zażalenie i oczywiście to zażalenie zostało uwzględnione przez sąd drugiej instancji. Ale wydłużyło to postępowanie, ponieważ akta musiały być przesłane z sądu okręgowego do sądu apelacyjnego. Pokazało nam to również, na początku sprawy, jak wielce nieżyczliwie traktuje nas prowadzący sprawę sędzia.
Wymiana korespondencji z sądem czy między stronami to żmudna praca, wymagająca przede wszystkim staranności i terminowość. Naczelną zasadą jest, że lepiej wysłać pismo dzień czy dwa wcześniej, niż jeden dzień za późno. Bardzo ważną rolę w tej części działalności kancelarii pełni sekretariat. To on przyjmuje wchodzącą do biura korespondencję. Najczęściej przynosi ją listonosz, ale czasem trzeba przesyłki odbierać osobiście na poczcie. Bywa też, że zainteresowani sami dostarczają pisma procesowe, projekty tych pism wraz z dokumentacją albo propozycje ugodowe. Cała ta korespondencja przechodzi przez ręce sekretariatu. Musi być zarejestrowana, wpisana, opisana i przydzielona właściwej osobie spośród pracujących w kancelarii prawników, która skieruje ją dalej. Ważne jest też odnalezienie na półkach (w przepastnych szafach prawników) odpowiednich akt, do których ta korespondencja i dokumenty mają trafić. Trzeba też zrobić precyzyjną adnotację na pismach i dokumentach wymagających zachowania terminów. I nie można się w tej sprawie pomylić. A potem trzeba pilnować, żeby te terminy były zachowane. Dużo pracy starannej, mozolnej i mało efektownej, ale bardzo ważnej. A na koniec sekretariat jeszcze w wolnej chwili odbiera telefony, robi kawę dla gości, podlewa kwiaty i pamięta o imieninach wszystkich współpracowników.
Dlatego znalezienie dobrej sekretarki czy kierowniczki sekretariatu jest niesłychanie ważne. Gdy ma się dużo szczęścia, udaje się to już po kilku latach pracy. Wybrańcy losu trafiają na właściwe osoby od razu.
Ja należałem do wybrańców, chociaż z przyczyn losowych moje szczęście nie trwało nieprzerwanie..
Panią Kasię poznałem pod koniec lat siedemdziesiątych. Była sekretarką mojego ojca. Wysoka, długonoga blondynka z dużym biustem, w wieku około trzydziestu lat. Ładna na pierwszy i na drugi rzut oka, jeżeli ktoś lubi blondynki. Nie mogłem odmówić sobie przyjemności spojrzenia na jej dekolt, kiedy wpadałem do ojca w przerwie między zajęciami na studiach. Czasami przychodziłem z kolegami i wszyscy byli pod jej wrażeniem. Krótko po założeniu własnej kancelarii spotkałem panią Kasię na Starym Rynku. Był to okres wciąż rosnącego bezrobocia, a ona szukała pracy. Po południu tego samego dnia zadzwonił do mnie mój ojciec z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy dla pani Kasi. Była świeżo po rozwodzie i na nowo układała sobie życie osobiste. No i musiała mieć pracę, najlepiej dobrze płatną. Obiecałem ojcu, że rozważę tę kandydaturę albo popytam wśród kolegów.
Pomyślałem jednak, że spróbuję na początek sam ją zatrudnić. Poznam ją, choćby po to, żeby móc uczciwie ją komuś polecić. Moja dotychczasowa sekretarka właśnie była w ciąży i zapowiadała, że wkrótce idzie na zwolnienie.
– Ciąża to obecnie choroba – żartowała. – Lekarze bez problemu wypisują L – 4. Nadarzała się więc okazja, żeby sprawdzić panią Katarzynę. I to był strzał w dziesiątkę. Pani Kasia w nowej roli świetnie ten egzamin zdała. . W lot zorientowała się, co, jak i kiedy trzeba zrobić, a po miesiącu nie mogłem się bez niej obejść. Oczywiście, polecanie jej komukolwiek w tej sytuacji nie miało sensu. Co ciekawe, pani Katarzyna władczo zarządzała aplikantami i resztą personelu. Idealnie wyczuwała drabinkę kancelaryjnej hierarchii. Dyskretnie też informowała mnie, kto naprawdę pracuje na komputerze, a kto gra lub, co gorsza, wchodzi na strony Porn.Hub w godzinach pracy.
Personel kancelarii tworzą na ogół młodzi ludzie, radcy prawni i adwokaci, prawnicy przed i na aplikacji. Także studenci w ramach przygotowań do egzaminu wstępnego na aplikację. Właśnie zgłosił się kolejny praktykant, pan Beniamin. Dziwny był to młody człowiek, bardzo elokwentny i oczytany, ale jednocześnie strasznie ciekawski. Właściwie nie powinno mnie to dziwić, skoro pracował w kancelarii od niedawna i chciał jak najszybciej poznać jej organizacyjne standardy. Ale jednak powinna mnie intuicja ostrzec, że jest w nim coś podejrzanego.
Zdobycie któregokolwiek zawodu prawniczego wymaga ukończenia studiów prawniczych. W Poznaniu od ponad 100 lat działa uczelnia akademicka, która od około pół wieku nosi imię Adama Mickiewicza. Funkcjonujący tam Wydział Prawa jest jednym z najlepszych w kraju. Co roku kończą tam stacjonarne, magisterskie studia prawnicze setki młodych ludzi. Znaczna ich część kontynuuje naukę z zamiarem zdobycia kilku renomowanych zawodów prawniczych. To oni właśnie stanowią większość kandydatów do zawodu sędziego, prokuratora, adwokata czy radcy prawnego oraz notariusza. Każdy z tych zawodów ma swoją specyfikę. Wszystkie one mają dobrze zorganizowany własny zawodowy samorząd. Do kancelarii prawnych trafiają kandydaci na radców prawnych lub adwokatów. Egzaminy na aplikację, od kilkunastu lat mające charakter egzaminu państwowego, są bardzo trudne i część tych kandydatów nie jest w stanie tym wymaganiem podołać. Ale i tak na każdym roku aplikacji radcowskiej uczą się zawodu setki młodych ludzi. To oni w większości zasilają kadry biur i kancelarii prawnych. Po egzaminie kończącym aplikację i uzyskaniu wpisu na listę, setki z nich wykonuje mrówczą, codzienną pracę w państwowym i prywatnym biznesie, w administracji państwowej i samorządowej na wszystkich szczeblach a nawet w służbie zdrowia. Nielicznym -pracowitym, utalentowanym i którym los sprzyja, udaje się zbudować własną, silną firmę prawniczą. Konkurencja jest duża, stawki zawsze za niskie a koszty zawsze za wysokie.
******
Pierwsza rozprawa odbyła się dnia 26. 01. 2006 roku.
Zima była tego roku łagodna więc do sądu udaliśmy się we trzech pieszo. Miało to także tę korzyść, że nie trzeba było szukać wolnego miejsca parkingowego. Pan Piotr niósł teczkę z aktami, ja tylko togę.
Sąd Okręgowy mieścił się w samym centrum Poznania na narożniku ul. Solnej i Al. Marcinkowskiego. Budynek wzniesiono w latach 1952–1953 na miejscu wypalonego podczas działań wojennych pruskiego Sądu Krajowego z lat 1873–1875. Jeszcze wcześniej znajdował się w tym miejscu rządowy magazyn soli. Projektantem gmachu był Stanisław Pogórski, który stworzył czworoboczny obiekt z dziedzińcem wewnątrz. Całość jest symetryczna i utrzymana w formach klasycznych. Zwracają uwagę rzędy trzyczęściowych okien. W latach 1996–1997 nadbudowano ostatnią kondygnację, zachowując harmonię bryły. Na osi fasady widnieje napis łaciński: JUSTITIA OMNIBUS FIAT.
Rozprawy odbywały się na co dzień w salach rozpraw, zlokalizowanych w różnych miejscach na każdym z trzech pięter. Każda z tych sal jest inna. Duże, z miejscami dla widowni, przeznaczone są do przeprowadzania rozpraw w sprawach o medialnym rozgłosie, na ogół karnych, z wygodnymi miejscami dla licznej widowni. Jest kilka sal średniej wielkości, aż po małe salki, z niewielkim stołem sędziowskim i nie mniej małymi stolikami dla stron.
Wejście do wnętrza budynku znajduje się w podwórzu. Szatnia jest obowiązkowa, więc zostawiliśmy tam nasze okrycia. Szatniarz rozpoznaje stałych bywalców, często witających się nim po imieniu. Obok szatni jest biuro podawcze. W głębi korytarza po prawej stronie korytarz prowadzi do sądowej stołówki, gdzie niekiedy można zjeść całkiem dobry obiad, wypić kawę czy zjeść drożdżówkę.
Z szerokiego hallu wchodzi się schodami na pierwsze piętro. Nasza sprawa rozpatrywana była w właśnie tam w wydziale I cywilnym.
Skład sądu był jednoosobowy. Oznacza to, ze w sprawie orzeka zawodowy sędzia bez udziału ławników.
Przed salą rozpraw, na niewielkiej drewnianej ławie siedział już prezes Sokołowski w towarzystwie swoich adwokatów. Zachowywali się na tyle głośno, że usłyszałem ich już na schodach.
Mecenasi przywitali się ze mną nieznacznym skinieniem głowy. Byli tak zaabsorbowani dyskusją, że ostentacyjnie nie zauważyli towarzyszącego mi pana Piotra. Prezes zapewne był zachwycony. I o to właśnie chodziło. Płacił niemałe pieniądze najlepszym z najlepszych, więc mu się należało trochę satysfakcji. Bardzo starannie nas nie zauważał.
Przy drzwiach wejściowych do sali rozpraw znajdowała się przeszklona gablotka, w której umieszczona była tzw. wokanda, czyli lista spraw rozpatrywanych tego dnia na posiedzeniu sądu. W jej górnej części znajdowało się nazwisko sędziego, a poniżej godzinowy rozkład poszczególnych rozpraw. Rozpisane to było w taki sposób, że przy konkretnej godzinie znajdowała się sygnatura sprawy oraz nazwiska lub nazwy stron.
Właśnie otworzyły się drzwi i na korytarz wyszli uczestnicy poprzedniej rozprawy. Zaraz za nimi w drzwiach stanęła ubrana dość kolorowo protokolantka. Spojrzała na wokandę i wywołała naszą sprawę.
– Sprawa przeciwko Sokołowski – ogłosiła donośnym głosem.