EURO 2020 oglądałem z Włodzimierzem Lubańskim.

Szczęście trzeba mieć. Zdarzyło się, że w czasie urlopu w Hiszpanii miałem wielką przyjemność i zaszczyt oglądać mecze ćwierćfinałowe i półfinałowe razem z Włodzimierzem Lubańskim. Okazja niezwykła by posłuchać historii sportowca, który zawsze dla mnie i całego pokolenia kibiców był wzorem połączenia talentu, pracowitości, pasji, kultury i elegancji w grze. A okazuje się, że posiadł także umiejetność opowiadania o tych meczach, które tak wielu z nas dobrze pamięta. Na moją prośbę zgodził się, bym spisał niektóre z tych opowieści. 

T.D. Jak zaczęła się ta przygoda z piłką?

Piłka nożna to sport, który mam we krwi. Jest pełen emocji, dramaturgii. Świetnym przykładem są oglądane tutaj mecze, rozgrywane w ramach EURO 2020. Nie potrafię żyć bez piłki. Urodziłem się i mieszkałem w Sośnicy, pół godziny pieszo do stadionu Górnika Zabrze. Kopałem piłkę od dziecka. Kiedy miałem 15 lat, pojechaliśmy z ojcem podpisać kontrakt z Górnikiem Zabrze. Cóż to był za dziwny kontrakt! Pamiętam, że klub zobowiązał się m.in.  do zapewnienia mi edukacji w szkole średniej. W reprezentacji zagrałem pierwszy raz jako szesnastoletni chłopak. To był mecz z Norwegią. Strzeliłem wtedy pierwszą swoją reprezentacyjną bramkę.

T.D. Łącznie strzeliłeś w reprezentacji 50 bramek w 75 spotkaniach? 

Różnie to liczą. Oficjalnie strzeliłem 48.

T.D.  Byłeś dla mnie idolem, kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych grałeś w Górniku Zabrze. To mecze z AS Romą, Manchesterem City i Manchesterem United budowały twoją sportową sławę. Potem przyszedł sukces z reprezentacją na Olimpiadzie w Monachium w 1972 roku.

Gra w reprezentacji to najwyższy zaszczyt. Szczególnie na olimpiadzie. Miałem wielką przyjemność grać i współpracować z najlepszymi i oczywiście z panem Kazimierzem Górskim. Jest wiele anegdot z nim związanych. Nigdy nie zapomnę meczu ze Związkiem Radzieckim w czasie tej Olimpiady. Zostaliśmy mistrzem olimpijskim, wygrywając wtedy w finale z Węgrami 2 : 1. Ale w eliminacjach trafiło nam się kilka bardzo trudnych meczy. Jednym z nich był pojedynek z ZSRR. W nocy, w przeddzień meczu, doszło do pamiętnego zamachu terrorystycznego, w którym zginęło wielu sportowców z Izreala. To się działo na terenie wioski olimpijskiej, niedaleko nas. Zaraz potem otrzymaliśmy wiadomość, że nasz mecz się nie odbędzie, bo igrzyska zostają zawieszone. Jeszcze dobrze to do nas nie dotarło, gdy okazało się, że jednak gramy. Byliśmy tak zdekoncentrowani, że pierwszą połowę przespaliśmy i przegrywaliśmy 0 : 1. Nasi przeciwnicy zabrali nam piłkę, a my bez niej nie umieliśmy grać. Nie mogliśmy się odnaleźć. W szatni, w przerwie meczu, pan Kazimierz spojrzał na nas i powiedział:
– Koledzy, musimy pokazać zawodnikom radzieckim, że my umiemy grać w piłkę.
W drugiej połowie na początku było podobnie jak w pierwszej. Kluczowe było wejście na boisko Zygi Szołtysika. Trener najpierw wskazał na Jarosika, ale on nawet nie wstał. Czuł się urażony, że trener Górski nie wystawił go w wyjściowym składzie. No to trener rzucił krótko do Szołtysika: 
– Zyga, wchodzisz. 
Było 20 minut do końca meczu. Wejście Szołtysika sprawiło, że drużyna nabrała energii. Najpierw Kaziu Deyna strzelił karnego, a tuż przed końcem rozegraliśmy z Zygą piłkę w sposób wypracowany przez lata gry w Górniku Zabrze. Ja wychodząc na pozycję i ściągając uwagę obrońców zagrałem piętą do Zygi, który pięknym strzałem pokonał bramkarza. Po meczu, na prośbę drużyny, której byłem kapitanem, poprosiłem trenera o zgodę, żebyśmy mogli powrót do wioski olimpijskiej spędzić w wagonie restauracyjnym, przy jednym, dwóch piwach. Na co dzień jadaliśmy w stołówce – nie było tak znanych obecnie odżywek czy indywidualnie dopasowanych dietetycznych instrukcji.
Pan Kazimierz tylko spojrzał, skinął głową i dodał:
– Włodeczku, tylko żeby to było nie więcej niż jedno, dwa piwa.

T.D. Życie sportowca to stały kontakt z mediami. Jak sobie z tym radziliście?

Na pewno nie było wtedy takiej medialnej presji. Ale były indywidualności. Wszyscy lubiliśmy Jana Ciszewskiego. To była prawdziwa postać w świecie sportu. Jako jedyny sprawozdawca miał nieograniczony dostęp do szatni. Był świetnym fachowcem, bardzo nam życzliwy. Miał jednak słabość do hazardu. Pamiętam jesienią 1969 roku Górnik Zabrze grał w Glasgow z Rangersami w 1/8 Pucharu Zdobywców Pucharu. Drużyny z Polski dopiero zaczynały się liczyć w europejskich rozgrywkach. Bukmacherzy nie dawali nam jednak żadnych szans. Płacili za ewentualne nasze zwycięstwo 10 za każdego postawionego na nas funta.  Przed meczem przykuśtykał do mnie pan Janek.
– Wszystko zależy od ciebie – wyznał zasapany. – Całe moje życie, rodzina … Wszystko. Domyślałem się, że postawił na nas wszystkie pieniądze.  W czasie tego meczu strzeliłem jedną z moich ulubionych bramek. Otrzymałem świetne podanie na połowie boiska i pognałem na bramkę Szkotów. Przede mną było dwóch obrońców. Najpierw zakręciłem jednym tak, że padł na murawę, potem zakręciłem drugim. Został mi już tylko bramkarz. Znowu udałem, że strzelam. Bramkarz padł przede mną, minąłem go i strzeliłem do pustej bramki. Zachowując proporcje, oczywiście, była to bramka w stylu Diego Maradony w meczu Argentyny z Anglią na Mundialu 1986. Wygraliśmy ostatecznie 3 : 1 i to na wyjeździe. Po meczu pan Jan znowu przyszedł do szatni. Uszczęśliwiony gratulował nam zwycięstwa, a do mnie podszedł i powiedział. 
– Uratowałeś mi życie i rodzinę.
Wygrał podobno 1 500 funtów. To były wtedy duże pieniądze. Wiele lat później zostałem zaproszony do Manchesteru United przez Aleksa Fergusona. Kiedy się przywitaliśmy powiedział, że nigdy tego gola strzelonego przez mnie Rangersom nie zapomni. (Aleks Ferguson był Szkotem).

T.D. Pieniądze w sporcie to osobny rozdział. Transfery, warunki finansowe, ubezpieczenia czy odszkodowania dzisiaj mogą zawrócić w głowie. W tamtych PRL – owskich czasach  ta rzeczywistość była zupełnie inna. 

Jesteś prawnikiem, to sam oceń. Najlepiej to widać na moim przykładzie. Kontuzja kolana, której doznałem w sławetnym wygranym meczu reprezentacji Polski z Anglią w Chorzowie, w zasadzie zakończyła moją karierę. Ten mecz, i potem remis na Wembley, otworzyły szeroko drogę do dalszych, wielkich sukcesów naszej reprezentacji. Dla mnie, niestety, był to początek końca. Oczywiście, grałem jeszcze wiele lat po zaleczeniu kontuzji, ale nigdy już nie osiągnąłem pełnej sprawności. Prosto ze Stadionu Śląskiego trafiłem do szpitala w Chorzowie, gdzie po usztywnieniu nogi wysłano mnie ponownie na stadion i dopiero po kilku tygodniach byłem operowany w szpitalu w Piekarach Śląskich. Dziś wiem, że operacja była zupełnie nieudana. Niechętnie do tego wracam, ale ze strony PZPN nie otrzymałem żadnej pomocy. Sprawność w kolanie przywrócił dopiero specjalistyczny zabieg w klinice w Wiedniu, który sfinansowany został przez Górnika Zabrze. Nigdy nie otrzymałem żadnego odszkodowania czy zadośćuczynienia albo choćby finansowej pomocy od PZPN czy reprezentacji.  Ponad półtora roku nie grałem i nie zarabiałem. Musiałem sam rozwiązywać wszystkie swoje problemy zdrowotne i życiowe. Na koniec uzyskałem pisemną zgodę na grę za granicą w formie decyzji, której treść była kuriozalna. Napisano tam, że jestem kaleką i dlatego mogę grać poza Polską. Nie mogłem przecież takiego zaświadczenia pokazać w żadnym klubie. Kto zatrudni kalekę?  

T.D. To nie do wiary. 

Tak, tak. Było, minęło. Poradziłem sobie. 

T. D. W Lokeren grałeś przez wiele lat. A co potem?

Tak, kilka lat grałem w LokerenPotem dwa lata grałem we Francji w drugoligowym klubie Valenciennes.

T.D. Zostałeś królem strzelców II ligi we Francji.

Tak. Jeszcze trochę pograłem w Bretanii. Później przez rok byłem tzw. grającym trenerem. Po 1986 otrzymałem dyplom trenera oraz uzyskałem licencję managerską Federacji FIFA.

T.D. Na koniec pragnę ci podziękować w imieniu całego mojego pokolenia za wzruszenia i radość, której nam dostarczałeś. Przeczytam ci wiadomość, jaką przysłała mi moja dobra znajoma, Beata, dowiedziawszy się, że razem oglądamy mistrzostwa:

„Ty szczęściarzu. Opowiedz panu Włodzimierzowi o swojej koleżance w Polsce, futbolowo zakręconej . Mecz z Romą oglądałam z moim tatą, Helenio Herrera szalał przy linii, a Ciszewski przy mikrofonie. Cóż, wspomnienia z dzieciństwa bywają bardziej wyraziste niż te ostatnie.  Wyrazy szacunku i życzenia zdrowia dla pana Lubańskiego. A poza tym mam nadzieję, że romantyzm futbolu nie zginie, a my nie będziemy musieli długo czekać na następcę panów na „L”.

Przewiń do góry