Listopad zaczyna się co roku wspominaniem, tych, którzy odeszli. Piszę ten felieton w Hiszpanii. Tu, na andaluzyjskiej plaży, piaszczystym brzegu bezkresnego morza ludzie kładą wiązanki kwiatów, poświecone pamięci tych, których morze zabrało.
Waśnie mija rok od śmierci mojego przyjaciela, szkolnego kolegi i wieloletniego klienta.
Na początku lat osiemdziesiątych skończył studia medyczne. Jeszcze pod koniec stanu wojennego wyjechał do Republiki Federalnej Niemiec. Początki były trudne. Opowiadał mi wiele lat później, że rozważał wyłowienie ze stawu w miejskim parku ozdobnych, kolorowych karpi na wigilijną kolację.
Ale już wkrótce los uśmiechnął się do niego. Znalazł zatrudnienie w tzw. prywatnej praktyce u dużo starszego kolegi, niemieckiego lekarza. Był pracowity, punktualny, solidny i terminowy. Szef był tak bardzo zadowolony, że przechodząc kilka lat później na emeryturę, odsprzedał mu swoją firmę na dogodnych, ratalnych warunkach.
Mój przyjaciel zaczął dobrze zarabiać. Dużo pracował. Nie miał czasu na życie prywatne, nie zakładał rodziny. Żył skromnie, oszczędności odkładał a potem zaczął inwestować w atrakcyjne nieruchomości. W Polsce w tym czasie zmieniał się ustrój. W pierwszych latach dziewięćdziesiątych rynek nieruchomości odblokował się po peerelowskiej długiej nocy ograniczeń. Zaczęły obowiazywać pierwsze zasady rynkowe. Ceny były bardzo atrakcyjne dla nabywców, więc starannie i z rozeznaniem dokonywał tych zakupów. Spotkaliśmy się wtedy pierwszy raz po dłuższej przerwie. Zorganizował u siebie w Niemczech turniej tenisowy dla kolegów z naszej licealnej klasy. Opłacił korty, ufundował nagrody. Sportowo impreza dla mnie nie skończyła się powodzeniem, ale od tego momentu miałem nowego klienta. I to klienta, który bardzo potrzebował pomocy w administrowaniu niemałym już majątkiem w Polsce.
Pracowaliśmy razem około 20 lat. Mój kolega lekarz w tym czasie sprzedał większość ze swoich polskich nieruchomosci. Z powodzeniem reinwestował uzyskane środki w fundusze małych i średnich przedsiębiorstw na GPW. W 2007 roku, zanim ktokolwiek zorientował się, że zbliża się kryzys , pan doktor zadzwonił do mnie z Niemiec z prośbą, żeby wszystko natychmiast sprzedać i zamienić na Euro. Szybko też zakupił kilka nieruchomości w Niemczech. Kilka miesięcy poźniej mogliśmy docenić jego decyzję. Miał niezwykłą intuicję. Dotyczyło to wielu biznesowych przedsięwzięć. Nie o wszystkim mogę pisać, ale nawet w banku, w którym miał rachunek, wszyscy byli pod wrażeniem trafności jego inwestycyjnych prognoz.
Dużo uwagi poświęcał zdrowemu trybowi życia. Dbał o niskotłuszczową dietę, nie używał cukru, nie pił, nie palił. Żył na co dzień w Niemczech w wygodnym domu. Zlikwidował praktykę lekarską i przeszedł na rentę. W jego zaprogramowanym ze szczegółami życiu znalazło się wtedy miejsce na dzieci. Związał się z dużo młodszą dziewczyną, Polką, która po wejściu Polski do Unii szukała w Niemczech swojej szansy na godne życie. Urodziła im się najpierw dziewczynka a zaraz potem chłopiec. Ich życie rodzinne sięgnęło niemal ideału, choć nie wzięli ślubu. Tłumaczył mi, że w Niemczech wiele par żyje bez ślubu z obawy przed specyficznym systemem regulacji prawnych dotyczących alimentów po rozwodzie. Nie wchodząc w szczegóły, asekuracyjnie, na wszelki wypadek, nie chciał brać ślubu z matką swoich dzieci.
W roku ubiegłym przyjechał do Polski pod koniec października. Spotkał się z młodszym bratem i razem odwiedzili groby swoich bliskich. Jeden od drugiego zarazili się koronowirusem. Doktor był przeciwnikiem szczepień i przekonał do tego także brata. Brat umarł w szpitalu w Polsce tydzień później. Mój kolega żył cztery dni dłużej. Zmarł w klinice w Niemczech.
W dniu, w którym miał być wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej, z której już się nie obudził, wzięli ślub. Wynajęty prawnik w bardzo krótkim czasie, przeprowadził kilka niezbędnych formalności. Mój kolega do końca planował swoje życie. Ślub rozwiązywał wiele problemów prawnych i podatkowych, które wiązały się z jego ewentualną śmiercią.. Taki już był. Pomylił się tylko w ocenie zagrożeń covideowych. Tuż przed podłączeniem do respiratora, w ostatnim niemal życzeniu, prosił swoją już żonę, aby zaszczepiła siebie i dzieci.