Prolog

W ciemnym pokoju taniego hotelu na dużym łóżku tuż obok drzwi leżał mężczyzna. Tylko w bieliźnie. Ciężko oddychał. Wokół porozrzucane były części ubrania, buty, butelki, zapleśniałe jedzenie. Widać to było przez na wpół zasłonięte okno. Ktoś, kto spojrzałby z zewnątrz, dojrzałby jeszcze włączony telewizor, niedbale rzucone dokumenty, jakieś gnijące owoce. Wydawać by się mogło, że mężczyzna nie oddycha. Można by wręcz sądzić, że nie żyje. Ale on żył. Był tylko bardzo, bardzo pijany. Nazywał się Szymon S.

Leżał już w tym łóżku około tygodnia. Codziennie rano do pokoju przychodził recepcjonista hotelowy i przynosił świeżą butelkę wódki. Na niewielkim talerzyku obok butelki wódki stawiał kilka kanapek. Była tam też butelka wody i piwo. W pokoju unosił się ciężki zapach potu i ludzkich odchodów. Kiedy mężczyzna się budził, prawie nie otwierając oczu szukał butelki z alkoholem, a kiedy ją znalazł, przytykał do ust i łapczywie pił aż do utraty tchu. Chwilę odpoczywał i znowu pił. A potem padał na łóżko i spał. Samotność jest bezduszną siostrą bezsenności. Więc pił, żeby spać. Dopiero ósmego dnia do tego pokoju poza recepcjonistą zajrzał jeszcze ktoś trzeci. Nieśmiało otworzył niezamknięte na klucz drzwi, obiegł spojrzeniem całe pomieszczenie i szybko podszedł do okna, które szeroko otworzył. Świeże powietrze powoli wypełniało martwą ciszę pokoju.

*******

Ta historia zaczęła się wiele lat temu, kiedy przyjąłem do pracy młodego człowieka. Pan Piotr był na drugim roku studiów, prawniczych, gdy przyjaciel jego ojca zwrócił się do mnie z prośbą, czy nie zechciałbym przyjąć go do pracy na praktykę. Zapewnił, że chłopak jest bardzo zdolny, że dobrze zdawał egzaminy wstępne na uczelnię, a właśnie jest po kolejnej sesji egzaminacyjnej i pora, żeby podjął jakąś praktykę w kancelarii prawniczej. Zgodziłem się, ale już w czasie pierwszej wizyty postawiłem mu pewne warunki. Przede wszystkim, że będę go traktował jako pełnoprawnego i pełnowartościowego pracownika mimo, że jest jeszcze studentem. Oczywiście się zgodził.

Szybko okazało się, że miał talent. Już pierwszego dnia dałem mu do napisania odpowiedź na pozew wraz z pozwem wzajemnym w skomplikowanej sprawie cywilnej. Napisał go na 8 stron i niczego nie trzeba było poprawiać. Spojrzałem na to z uznaniem. Tak zaczęła się nasza współpraca.

Pan Piotr był niebieskookim blondynem, średniego wzrostu o wysportowanej sylwetce. Wydawał się lekko nieśmiały, ale z czasem nabrał pewności siebie. Kiedy mówił, zawsze lekko się uśmiechał. Ten uśmiech nie do wszystkich spraw pasował, ale są gorsze wady u prawników.

Pracowaliśmy już rok, a może dłużej, gdy właśnie do niego trafiła sprawa państwa G. Zwrócili się oni do naszej kancelarii z prośbą o wyegzekwowanie należności za dostawę jakichś podzespołów na Ukrainę. Sprawę prowadził właśnie pan Piotr. Poprowadził ją tak skutecznie, że nie tylko wyegzekwował całą należność od dłużników, ale zyskał u tych dłużników  duże  uznanie. Było ono tak duże, że przyjechali z Warszawy do Poznania, żeby poznać go osobiście a także kancelarię, która przeciwko nim wystąpiła. Wyrobili sobie  bowiem do tej kancelarii większe zaufanie niż do  prawników, z którymi do tej pory pracowali.

Siedziałem przy swoim biurku, gdy do pokoju zapukał pan Piotr.

– Panie mecenasie, czy zna pan może mecenasa Michała Malinowskiego?

– Znam, to mój kolega ze studiów – odparłem z zainteresowaniem. – Co pan ma do niego?

Pan Piotr uśmiechnął się kolejny raz :

– Właściwie to nie ja chciałbym wiedzieć, czy pan go zna, tylko moi goście, którzy przyjechali z Warszawy. Nie zechciałby pan z nimi porozmawiać?

Stali już w drzwiach, więc zaprosiłem ich do środka.

Mężczyzna, który wszedł miał około 50 lat. Przedstawił się jako Szymon S. Podszedł do mojego biurka w sposób charakterystyczny dla osób niepełnosprawnych, kulejąc na jedną nogę. Zaraz za nim pojawiła się drobna brunetka, nieśmiało się uśmiechając. Stali bezradnie na środku, a ja, chcąc ich zachęcić, podniosłem się z fotela i przyjaźnie wyciągając w ich kierunku ręce poprosiłem, żeby usiedli. Pan Szymon na powitanie podał lewą rękę, prawą zaś, która bezwładnie leżała na temblaku, dyskretnie okrył marynarką. Jego towarzyszka miała na imię Ewa. Podała mi na powitanie ciepłą dłoń i siadła przy stole bez słowa. Obydwoje przyglądali mi się z uwagą ale nie byłem pewien, czy ten egzamin zdałem, czy byli usatysfakcjonowani i czy spełniłem ich oczekiwania. Zdawało mi się, że jednak po chwili dostrzegłem rodzące się zadowolenie. Wyrazem tego było wyczuwalne poczucie pewności, której we mnie szukali.

– Pan zna mecenasa Malinowskiego? – powtórzyli pytanie zadane przez Piotra.
– Tak, studiowaliśmy razem.

Mężczyzna spojrzał w górę, jakby usiłował sobie coś przypomnieć.

–  Aha. On dla mnie pracował. Wiele lat temu obsługiwał moją firmę jako mój radca prawny.  A zna pan może adwokata Tomasza Trąbczyńskiego ? – dodał po chwili.

– Znam, choć nie jest to mój żaden bliski znajomy.
– A może zna pan mecenas innego adwokata, Ryszarda Wojewódzkiego?
– Też znam. Słyszałem, że jest tymczasowo aresztowany …
– No właśnie, no właśnie – powiedział Pan Szymon. – Wszyscy ci mecenasi prowadzili dla mnie różne sprawy i na wszystkich tych mecenasach się zawiodłem.
– Zawiódł się pan?
– Tak, zawiodłem się – potwierdził szybko pan Szymon. Usiadł wygodniej i zaczął swoją opowieść.
– Wiele lat temu, w 1991 roku założyłem firmę. Była niewielka, paroosobowa. Specjalizowała się w produkcji podzespołów do przemysłu motoryzacyjnego.. Uruchomiłem ją w Miłej, małej miejscowości koło Poznania na działce, która była moją własnością. Żona w tym czasie opiekowała się dwojgiem naszych dzieci, które poszły właśnie do szkoły. Interesy szły świetnie, czasy były takie, że cokolwiek się wyprodukowało, z łatwością można było sprzedać. Jednakże na rynku coraz bardziej dawała się zauważyć potrzeba specjalizacji. Ja zainwestowałem w specjalistyczne maszyny, które za kredyty ściągnąłem z zagranicy. Poszliśmy w kierunku produkcji dla odbiorcy zagranicznego. Firma w połowie lat 90. była jedną z czterech największych tego typu firm w Polsce. Można to było ocenić podczas targów motoryzacyjnych, odbywających się co roku w Poznaniu. Znaliśmy się wszyscy, wiedzieliśmy w co i która z firm dotychczas istniejących inwestuje i jaka będzie na rynku konkurencja. Z czasem jedni inwestowali w kierunku części specjalistycznych, inni pozostali przy swoich dotychczasowych wyrobach. Dość powiedzieć, że pod koniec lat 90-tych moja firma zatrudniała ponad 50 osób, a obroty sięgały setek milionów złotych. Pojawiły się godziwe zyski, które reinwestowałem budując kolejne hale i magazyny oraz kupując nowe samochody dostawcze. Część produkcji zaczęliśmy sprzedawać w Polsce, dostarczając je klientom naszym własnym transportem. Zatrudniałem wciąż nowych ludzi. Obroty się potroiły. Niestety wszystko ma swoją cenę. Za sukces płaciłem rosnącym stresem. W tym czasie coraz częściej leczyłem go alkoholem. Piłem sam, z początku tylko wieczorami, z dala od niedyskretnych spojrzeń współpracowników czy najbliższej rodziny. Ale im więcej piłem, tym bardziej stawało mi się obojętne, czy ktoś to widzi czy nie.

W 1999 roku po pijanemu spowodowałem bardzo poważny wypadek samochodowy, z którego ledwo uszedłem z życiem. Przez wiele miesięcy leżałem nieprzytomny w szpitalu. W następstwie tego wypadku mam częściowo sparaliżowaną prawą stronę ciała, jestem po trepanacji czaszki, mam objęte martwicą znaczne obszary kości, i to zarówno kości ręki, jak i kości nogi. Jednym słowem, z pełnosprawnego kreatywnego i energicznego biznesmena, odpowiedzialnego za losy firmy i rodziny stałem się w jeden wieczór niepełnosprawnym właścicielem, który ma problem z opuszczeniem łóżka. I nadal piłem. Tymczasem żona, chcąc nie chcąc, musiała zastąpić mnie w zarządzie firmy, kiedy ja leżałem nieprzytomny w szpitalu, a firma wymagała przeprowadzenia kolejnych inwestycji, wypłaty wynagrodzeń dla pracowników, odprowadzenia ZUS-u, zapłacenia podatków. Wkrótce żona we wszystkich tych obowiązkach skutecznie mnie zastąpiła.

Kiedy opowiadał tę historię, wyraźnie się ożywiał. Próbowała mu od czasu do czasu pomóc w opowieści pani Ewa, uzupełniając taką czy inną jego wypowiedź. Denerwował się wtedy, ale po chwili wracał do swojego wątku.

Cały czas słyszałem, jak w sekretariacie dzwoniły telefony. W końcu mu przerwałem.

– Ta historia jest bardzo ciekawa i zapewne musiałbym jej wysłuchać, ale zróbmy w tej chwili przerwę, bo zajęty jestem innymi sprawami. Umówmy się na kolejne spotkanie. Wtedy państwo szczegółowo opiszecie sprawę, w której się do mnie chcecie zwrócić.

Pożegnaliśmy się i umówiliśmy na następny dzień.

Przyjechali z Warszawy, mieli pozostać w Poznaniu dwa czy trzy dni, była więc okazja ku temu, aby mi opisali w szczegółach to, co się wydarzyło.

Przewiń do góry